Rowerowy rekonesans
Duzo wysilku kosztowalo nas dowiezienie rowerow do Kathmandu, wiec mamy prawo oczekiwac, ze nasze starania zostana nagrodzone. Dzis wsiedlismy na rowery po raz pierwszy i wybralismy sie na niedluga, ale jak sie potem okazalo dosc wymagajaca wycieczke.
Jeszcze przed wyruszeniem z Kathmandu okazalo sie, ze jazda po miescie do przyjemnych nie nalezy. Po pierwsze radzenie sobie w tym ruchu to spore wyzwanie, w dodatku trzeba przyzwyczaic sie do jazdy po lewej stronie (Grzes akurat nie musi :)), a poza tym zanieczysczenie powietrza w kotlinie jest rzeczywiscie duze, wiec od jutra bedziemy jezdzic w maskach. Nie ukrywam, ze pewien problem stanowila tez nawigacja, bo w koncu nazwy ulic sa zapisane do nepalsku.
Wraz z oddalaniem sie od centrum jazda byla jednak przyjemniejsza i ciekawsza. Krajobraz zaczal sie zmieniac na bardziej wiejski, a drogi na blotniste. Bylismy zachwyceni soczystymi odcieniami zieleni na pobliskich polach ryzowych. Takze tubylcy zdawali sie byc nie mniej przyjazni niz zaskoczeni. Gdy zatrzymalismy sie przy jednym ze sklepow, po zakupieniu jedzenia i picia usiedlismy na schodach. Po kilku sekundach przybiegl jednak sklepikarz, ktory dal nam male siedzonka. Otrzymalismy takze zaproszenie na herbate, ale Grzes bardzo nie chcial z niego skorzystac.
Gdy jezdzilismy po wiejskich przedmiesciach stolicy, zauwazylismy, ze to kobiety pracuja w polu i ze to one kopia rowy pod kanalizacje. Mezczyzni czesciej siedzieli, pracowali w sklepach lub na sprzecie roliczym. Raz nawet widzielismy pare idaca gorskim szlakiem. Facet niosl niewielki plecak, a zdaje sie jego zona pokazny worek zboza. Coz, ciekawe 😉
Z czasem znajdowalismy sie coraz wyzej ponad dolina. Minelismy jeden z wielu posterunkow nepalskiej armi, na ktorych kontrolowali oni przejezdzajace pojazdy. Chwile pozniej wjechalismy na teren pobliskiego rozerwatu przyrody i wtedy gory zaczely sie na dobre. Jechalismy szeroka na poczatku sciezka, ktora stopniowo stawala sie wezsza i stromsza, a takze coraz bardziej porosnieta. Mielismy kilka przygod z wyrosnietymi pokrzywami, a potem takze z pijawkami. Zagadka jest dla nas jak one to robia, ze sie tak szybko przemieszczaja... Probowaly takze zaatakowac nasze ramy i nawet opony. Zastanawiam sie tylko jak przetwaly zaczepione do opon na tej rowerowej karuzeli...
Dotarlismy do wysokosci ok. 1900 metrow. Jak na Nepal jest to moze niewiele, ale jednak w tym klimacie i na tak ciezkich rowerach zdobywanie wysokosci nie jest latwe, szczegolnie na tak kamienistych sciezkach. Niestety okazalo sie, ze na wiekszych wysokosciach widoki przeslanialy chmury, ktore i tak byly dla nas laskawe. Mimo wczesniejszych nie najlepszych prognoz, nie spadla dzis ani kropla deszczu. Uznalismy wrecz, ze pogoda byla idealna, bo kilka stopni wiecej oznaczaloby, ze szybko pozostalibysmy w parku narowowym bez picia (nastepnym razem wezmiemy go wiecej), a z drugiej strony nawet kilka kropli deszczu mogloby nam bardzo utrudnic zjezdzanie spowrotem do Katmandu. I bez deszczu Grzesiu tanczyl na bardzo sliskich, zdradliwych kamieniach.
W drodze powrotnej bylismy juz bardzo glodni, zmeczeni i (przynajmniej ja) glodni. Chcielismy jak najszybciej dotrzec na dol. Natrafilismy jednak na swietny punkt widokowy przyozdobiony dodatkowo kolorowymi flagami modlitewnymi. Zolnierze, ktorzy tez sie tam przechadzali zrobili nam nawet wspolne zdjecie, jedyne takie dzisiaj, jak sie pozniej okazalo. Z gory moglismy nie tylko zobaczyc ciekawa panorame, ale takze uslyszec dzwieki muzyki. Zapytalismy zolnierzy, czy to jakies swieto, na to oni wskazali na jeden z placow na horyzoncie, na ktorym ich koledzy maszerowali do wspomnianej muzyki.
W dalszej czesci zjazdu nie patrzylismy juz na mape czy na szlaki. Patrzylismy tylko, gdzie znajduja sie najblizsze zabudowania, a dokladniej najblizszy sklep. Spragnieni bardzo chcielismy w koncu moc kupic wode.
Po powrocie do hotelu bylismy zmeczeni. Jak sie potem okazalo pokonalismy dzis zaledwie 40 km i to w piec i pol godziny, ale bylo to dobre rozpoczecie naszych przygod na nepalskich trasach.
Z Delhi do Kathmandu
13 godzin w pociagu, 5 godzin w jeepie, 12 godzin w autobusie i jeszcze przejazdzka taksowka - tak w skrocie mozna opisac nasz przejazd z Delhi do Katmandu. Przez dlugi czas nie wiedzielismy, czy dojedziemy, a przede wszystkim czy nasze bagaze dotra do miejsca przeznaczenia.
Drugie podejscie do przejazdu pociagiem z Delhi do Gorakhpur bylo bardziej szczesliwe. Juz rano zanieslismy na pociag nasze rowery i przez dluzszy czas za nimi chodzilismy. Na zdjeciu obok widac dlaczego. Terminal bagazowy byl ledwie zadaszony i kazdy mogl sie po nim poruszac. Az dziw nas bierze, ze te rowery dotarly na wlasciwy pociag, a potem na wlasciwa stacje. Gdy po 13 godzinach jazdy zobaczylismy je ponownie, odetchnelismy z ulga.
Potem przyszedl czas na przejazd z Gorakhpur do nepalskiej granicy w Sunauli. Pojechalismy jeepem w 40 stopniowym upale. Na przednim siedzeniu siedzialo 5 osob, nawet nie proboje zgadywac ile bylo z tylu. Grzes mial dzwignie zmiany biegow miedzy nogami i sam przyznal, ze nie czul sie z tym zbyt komfortowo.
Na granicy przyszedl czas na negocjacje z kierowcami busa, ktorzy chcieli wymusic od nas doplate za rowery. Nie dalismy sie. Znalezlismy ryksiarza, ktory wzial rowery i zawiozl nas do przystanku strazy granicznej. Zaprowadzil do niemal budy, w ktorej poproszono nas o paszporty. Dlugo nie bylismy pewni, czy to rzeczywiscie posterunek strazy graniczej. Zaczelismy sie tym bardziej niepokoic, gdy zabrano nasze paszporty. Wkrotce jednak okazalo sie, ze wszystko bylo ok, a straznik niemal ojczynym tonem poinstruowal nas, zebysmy nie wymieniali walut przed granica, bo nas oszukaja.
Na granicy nepalskiej z trudem uzupelnialismy wnioski wizowe. Zar lal sie z nieba, a pot z czola kapal na kartki. Trzeba bylo umiejetnie robic "uniki". Poznalismy tam dwie Holenderki, ktore tez jechaly do Kathmandu. Poinstruowaly nas gdzie kupic bilet na autobus, po czym razem wyruszylismy w podroz.
Rowery zamontowano na dachu, podobnie jak reszte bagazy. Przykryto je ortalionowa plachta, a nas zapakowano do srodka. Szybko okazalo sie, ze kierowca i jego pomocnicy chcieli pobic rekord Guinessa w liczbie przewozonych autobusem osob. Nie tylko obsadzili miejsca siedzace, w przejsciu ustawili lawke, ale tez wielu osobom kazali stac, a inni wsadzili na dach. Podroz miala trwac 12 godzin, wiec nie byly to przelewki. Co chwile lal deszcz, co chwile dosiadaly sie coraz to kolejne osoby. Gdy predkosc autobusu przekraczala 30 km na godzine, autobus zaczynal sie trzasc i nie wygladalo to bezpieczenie. Co wiecej w srodku bylo nie tylko ciasno, ale i potwornie duszno. Kierowca robil niezrozumiale dla nas przerwy na gorskich przeleczach, wiec rzeczywiscie 150 km pokonalismy w 12 godzin. Pod koniec tej podrozy nie moglismy juz zniesc wlasnego zapachu i jak nigdy w zyciu marzylismy o prysznicu.
Gdy dotarlismy do Kathmandu okazalo sie, ze nasze kartony z rowerami sa w stanie ciezkim i malo sie nie rozplywaja. Ortalinowy pokrowiec byl bezradny wobec intensywnych monsunowych opadow, ale zabezpieczyl bagaze przed pladrowaniem przez podrozujacych na dachu. Bylismy zdziwieni, ze nic nie zniknelo, a jak sie okazalo pozniej rowery sa w niemal nienaruszonym stanie.
Zderzenie z indyjska rzeczywistoscia
Zgodnie z planem dotarlismy do Delhi, dotarly tez nasze rowery. Moj samolot mial co prawda dwugodzinne spoznienie wynikajace z tego, iz chynscy celicy nie chcieli wydac pilotom jakis dokumentow, ale nie mialo to wiekszego znaczenia.
Taksowka dowiazla do hotelu najpierw mnie, a potem tez taksowka pojechalem odebrac Grzesia z lotniska. W Delhi przez taksowke rozumie sie malego busa, w ktorym niestety nie bardzo chcialy sie zmiescic nasze rowery. Musialy wiec jechac na dachu. Nasz hotel jest jak na indyjskie warunki czysty i oferuje rzetelna informacje turystyczna, co bylo dla nas priorytetem. Zdjecie obok przedstawia, jak wyglada jego okolica. Nie ukrywam, ze byla ona dla nas szokiem.
Zgodnie z planem mielismy juz wczoraj wyjechac z Delhi, ale niestety sie to nie udalo. Okazalo sie, ze blisko 4 godziny to za malo, zeby nadac bagaz na pociag (nasz rowery nie zmieszcza sie w wagonie, wiec trzeba je nadac do wagonu bagazowego). Poczatkowo pracownik kolei chcial od nas oryginalne bilety, potem powiedzial nam, ze pociag odjezdza z innej stacji, a gdy juz na niej bylismy powiedziano nam, ze ze wzgledu na zalanie pewnego mostu dzis pociag odjedzie ze stacji, na ktorej pierwotnie sie znajdowalismy. Nie zdazylismy juz wrocic i musielismy pozostac w Delhi.
Tutejsza rzeczywistosc jest dla nas delikatnie mowiac uciazliwa, szczegolnie gdy bylismy w pospiechu. Dlatego tez pierwszy dzien podrozy dal nam sie mocno we znaki. Dopiero dzis, gdy ochlonelismy, zarezerwowalismy pozniejszy pociag oraz przeznaczylismy wystarczajaco duzo czasu na wszystkie mozliwe przygotowania, zaczynamy sie odnajdywac posrod nagabywaczy, krow, szalonego ruchu ulicznego oraz pracownikow kolei mocno testujacych nasza cierpliwosc.
Dzis juz z pewnoscia wyruszamy do Gorakhpur i przy pomyslnych wiatrach za 2 dni bedziemy w Kathmandu.
Dzien D nadchodzi
Nasze dlugie przygotowania sa juz zakonczone. Juz jutro dzien D, nasze spotkanie w Delhi. Jak widac nie mam juz ze soba wlasniego komputera, wiec od dzis relacje prowadzone beda bez polskich znakow. To jak przedstawia sie plan?
Jutro ok. 1:45 rano przylatuje na lotnisko do Delhi, z ktorego taksowka zabierze mnie do naszego hotelu. Po 4-5 godzinach snu wsiade w kolejna taksowke, zeby przyjechac na lotnisko po Grzesia. On laduje ok. 9 rano czasu indyjskiego. Bedzie miec ze soba rowery, wiec postaram sie zalatwic minibusa, ktorym bedziemy mogli ruszyc do centrum Delhi, do naszego hotelu. Nie zabawimy tam jednak dlugo (czytaj bedziemy miec czas, zeby cos zjesc i sie wykapac). Juz ok. 15 odjezdza z Delhi nasz pociag do Gorakhpur. Wybralismy trzecia klase z kuszetka. Jestesmy obecnie na pierwszym i drugim miejscu listy rezerwowej, wiec nie powinno byc problemu z dostepnoscia biletu. Do celu powinnismy dojechac po ok. 14 godzinach. Potem poszukiwanie autobusu do granicy Nepalu, odprawa, kolejny autobus do Kathmandu...
Tak przedstawia sie plan idealny, ale jak w kazdej podrozy, liczymy sie z tym, ze nie bedzie tak pieknie. Miejmy tylko nadzieje, ze problemy, ktore wystapia latwo uda sie pokonac i bedziemy mogli spokojnie ruszyc w strone Kathmandu.
Wlasnie dostalem smsa od Grzesia, wyjezdza wlasnie z Walbrzycha. Nie mowilem mu tego, ale czeka go teraz prawdziwy podrozniczy maraton. Leci pierw z Pragi do Dubaju, z Dubaju do Delhi, a potem razem ruszamy do Nepalu, co zajac powinno ok. 2 dni.
Pawilon Nepalu na Expo w Szanghaju
Być w Szanghaju i nie pojechać na Expo? Niemożliwe.
Przedstawiam zdjęcia z Nepalskiego pawilonu. Nie był on może tak okazały jak Arabii Saudyjskiej, Australii czy Maroko, ale osoba zainteresowana mogła się czuć usatysfakcjonowana. Charakterystyczna architektura, długie wijące się w okół stupy podejście wraz z niezłym widokiem na pozostałą część Expo (prawie, jakby było się w górach) oraz galeria pamiątek na samym dole budynku - tak w skrócie można opisać pawilon Nepalu. Nie zabrakło też sklepu z pamiątkami, restauracji oraz pieczątek granicznych.
Pieczątki stanowiły hit Expo - każdy Chińczyk, który wystał się w kolejce, aby dostać się do pawilonu, zawsze chciał to udokumentować. Służył do tego Expopaszport. Chińczyk grzecznie ustawiał się w kolejce do miejsca, w którym wstawiano pieczątki do złudzenia przypominające te posiadane przez straż graniczną. Jedyną różnicę stanowił element, gdzie normalnie pojawiała się nazwa przejścia granicznego. Tam zamiast nazwy przejścia pojawiał się napis "Expo 2010". Trudno oprzeć się wrażeniu, że wielu odwiedzających bardziej interesowało zdobycie pieczątki niż obejrzenie pawilonu. Szczególnie dotyczy to tzw. kołchoźników. Takiej nazwy użył pracownik polskiego pawilonu w odniesieniu do osób z dalekiej chińskiej prowincji, zwykle z zapuszczonych wsi, przyjeżdżających na Expo dużymi grupami w nagrodę za zasługi. Mój brat, zachwycony pomysłem też ustawił się w kolejce. Jednak nie wiedział jeszcze wtedy o istnieniu Expopaszportów i podsunął swój prawdziwy paszport 🙂
Trening w Chinach
Dostałem maila od Grzesia, że był w Londynie i popracował kilkanaście dni na rykszy. Twierdzi, że stracił na wadze i nabrał sił, z czego bardzo się cieszę. Gorzej, że moja forma przez ostatnie 2 tygodnie przed wyprawą tylko eroduje. Cóż, wcześniej nie było okazji wsiąść na rower, jednak wczoraj byliśmy w górach - udało mi się zdobyć rower i wybrać na półtorejgodzinny trening.
Sprzęt nie był najlepszy, szczerze powiedziawszy to wręcz 2 rozmiary za mały, ale jazda przyniosła sporo frajdy. Szczególnie ciekawe były miny ludzi jeżdżących na skuterach, którymi zapchane było całe centrum miasteczka. Nie wiem, czy bardziej dziwiła ich obecność rowerowo ubranego Europejczyka czy to, że wielu z nich bez większego problemu wyprzedzałem. Trzeba przyznać, że o ile przepisy dotyczące pierwszeństwa są w Chinach powszechnie łamane, o tyle kierowcy samochodów, a tym bardziej skuterów czy motocykli, jeżdżą zwykle sporo wolniej niż pozwalają na to przepisy.
Obok zamieściłem zdjęcia po treningu na tzw. Lao Jie czyli starej ulicy, bardzo efektownym centrum Huang Shan, miejscowości, w której przebywałem ostatnie 3 dni. Mam nadzieję, że spodobają się prezesowi klubu, bo sam nawet nie podejrzewałem, że będę promował KK Wałbrzych nie tylko w Nepalu, ale także w Chinach 🙂
Bardzo ramowy plan wyprawy
Wiem, że dla wielu osób okoliczności naszej wyprawy są bardzo niejasne, dlatego też postaram się w prosty sposób zarysować ramowy plan wyprawy.
Zaczynamy 24 sierpnia 2010 w Delhi, gdzie spotykamy się z Grzesiem na lotnisku. Ja przylecę wtedy z Pekinu po dwutygodniowej wycieczce po Chinach. Przywiozę ze sobą nasze plecaki, które podróżować będą ze mną po państwie środka. Grześ przyleci z Pragi, zdaje się po dwutygodniowym turze po Hiszpańskim wybrzeżu (chyba, że coś się zmieniło). Grześ weźmie ze sobą nasze rowery.
Z Delhi będziemy chcieli jak najszybciej przenieść się do Katmandu i najprawdopodobniej zrobimy to pociągiem, a potem autobusem, co będzie trwać około dwóch dni. Po dotarciu do Katmandu zaaklimatyzujemy się kilka dni w dolinie, po czym wyruszymy wyżej, być może nawet do granicy z Tybetem.
Podróżnicy mawiają, że przy odrobinie szczęścia można dostać się na Wyżynę Tybetańską bez wizy (i dodatkowego wymaganego na tym obszarze pozwolenia). Niestety w grę wchodzi zaledwie 7-kilometrowy pas graniczny między posterunkami Nepalskich i Chińskich strażników granicznych. Podobno jednak warto, więc będziemy próbować.
Wraz z nadchodzeniem końca pory monsunowej wyruszymy zapewne na zachód, w rejony Pokhary, aby zobaczyć z bliska podziwiane przez podróżników rejony Annapurny. Pojechanie tam wcześniej jest bardzo trudne ze względu na bardzo wysokie opady w tym rejonie.
W okolicach 15 września będziemy musieli wracać do Delhi. W grę wchodzić będą znów ląd i samolot. W Delhi spotkamy się z Ewą, koleżanką ze studiów, która obiecała, że nas ugości i oprowadzi po mieście.
19 września wracam do Pekinu, gdzie będę studiował przez najbliższe pół roku. Grześ zabawi w Delhi jeszcze jakieś 2-3 dni, po czym poleci do Polski.
Mialem stracha…
Wiele emocji dostarczyły mi i mojej rodzince Turkish Airlines, które zagubiły bagaż rodziców, a także nasze, przygotowane już na Nepal, plecaki. Cała sytuacja miała miejsce na skutek opóźnienia samolotu z Pragi do Stambułu, którym lecieli. Musieli się z niego pośpiesznie przesiadać do Szanghaju i o ile sprinterskie talenty mamy, taty i barta pozwoliły im się przesiąść na czas, o tyle szybko przekładane bagaże poleciały w innym niż zakładany kierunku.
Sytuacja początkowo nie wyglądała aż tak źle, jak by się mogło wydawać. Ja przyleciałem do Szanghaju kilka godzin wcześniej i mogłem podzielić się z tatą i bratem ciuchami. Miałem też część kosmetyków. Następnego dnia nie mieliśmy też problemów z kupieniem mamie tymczasowych ubrań. Jednak dwa dni później, gdy bagaż nie przychodził byłem już zaniepokojony. Tym bardziej, że po telefonach na lotnisko oraz do biura Turkish Airlines w Stambule dowiedziałem się, że nasz bagaż nie został nadal odnaleziony.
Trudno opisać chwilę, gdy trzeciego dnia zostaliśmy poinformowani w recepcji, że nasze torby już są na miescu! Jeszcze chwilę wcześniej z trudem godziłem się z myślą, że być może w Chinach będę musiał raz jeszcze kompletować bagaż na wyprawę.
Wyzwania stojace przed nami
Termin, w którym jedziemy nie jest optymalny. Wiemy o tym od samego początku, ale mimo to jest to tak dobra okazja na wyjazd, że szkoda z niej nie skorzystać. Problem stanowi pora monsunowa, która w Nepalu trwa mniej więcej od początku lipca do połowy września, a czasami nieco dłużej. Chmury niosące parę wodną znad Oceanu Indyjskiego zatrzymują się wtedy na stromych południowych zboczach Himalajów przynosząc rekordowe opady.
Ponadto górskie szlaki opanowuje wtedy plaga pijawek, które jak wynika z relacji Pauliny, „najlepiej przypalać, żeby odpadły”. Nie wspominając już o komarach, których niewinne ukłucie może zakończyć się malarią.
W Nepalu znajdują się co prawda obszary bezmonsunowe, położone w cieniu opadowym za wysokimi górami (takie jak Dolpo czy Mustang), ale niestety dostęp do nich jest mocno ograniczony przez nepalskie władze. Do Mustangu może wjechać jedynie 1000 turystów rocznie. Ponadto muszą być oni uczestnikami zorganizowanych wypraw, co sprawia, że póki co wjazd na te obszary na rowerze pozostaje czystą abstrakcją.
Dlatego też pozostaje nam przygotować się na najgorsze możliwe scenariusze pogodowe i odłożyć wizytę w najbardziej deszczowych rejonach (takich jak Pokhara) na koniec naszego wyjazdu, gdy intensywność i częstotliwość opadów zmaleje.
Przygotowania do wyprawy
Wyprawa rowerowa w Himalaje to nie przelewki, więc wymagała od nas kilkumiesięcznych przygotowań obejmujących 4 podstawowe kwestie: gromadzenie informacji o Nepalu, załatwienie spraw formalnych (wizy, szczepienia, bilety, ubezpieczenie), przygotowanie roweru oraz skompletowanie potrzebnego oraz zoptymalizowanego rozmiarowo i wagowo bagażu.
Ostatnia z tych kwestii była chyba najtrudniejszą, bo zabranie jednej rzeczy za mało może znacznie utrudnić podróż, a z drugiej strony każdy nadmierny kilogram odczujemy w nogach i na plecach. Na plecach, gdyż zdecydowaliśmy się jechać z plecakami, co wiele osób dziwi. My jednak jesteśmy przekonani, że w ten sposób będziemy bardziej mobilni i wyciągniemy z jazdy dużo więcej przyjemności. Co tu dużo pisać, radość z jazdy rowerem górskim po nepalskich bezdrożach jest bezcenna i to nie tylko w reklamie MasterCard.
Ostatecznie nasze plecaki będą ważyć po około 12 kg, czyli tylko 2 kg więcej niż miało to miejsce rok temu podczas mojej samotnej wycieczki po Macedonii. Zdjęcie obok przedstawia 90% rzeczy, które będziemy mieć ze sobą. Zobaczcie też na fotkę z oficjalnego warzenia bagażu. Tym razem zrezygnowałem z oficjalnego warzenia samego siebie (zrobiłem tak przed Tajwanem), bo niezależnie od tego czy przytyję, czy schudnę, mama i tak będzie narzekać, jaki to ze mnie szczypiorek 😉
Warto też wspomnieć o przygotowaniach spraw formalnych: agentach firm ubezpieczeniowych (którzy zręcznie przekonywali, że ich polisa zapewni natychmiastowe pokrycie kosztów, gdy z treści ogólnych warunków ubezpieczenia wynikało, że pokrycie kosztów otrzymamy dopiero po powrocie do kraju) oraz przede wszystkim pracownikach ambasady Indii, którzy dali nam przedsmak bariery kulturowej, która nas czeka. Na długo zapamiętam urzędnika, który 4-krotnie na placach liczył, jaki miesiąc będzie za 3 miesiące 😉
Same rowery także wymagały przygotowania. Dokładniejszego przeglądu dokonał Grzesiu (choć zostawiłem mu centrowanie kół na nieco później, bo w końcu co będziemy robić podczas dwudniowego przejazdu pociągami i autobusami z Delhi do Katmandu?). Zainstalowaliśmy kilka komponentów dla zwiększenia wytrzymałości sprzętu, a także zabraliśmy ze sobą spory zestaw części zamiennych. Kto wie, jakie problemy techniczne mogą nas spotkać w kraju, gdzie przeciętny rower ma o 26 przełożeń mniej niż nasze…
Kontrowersje budziło też oklejanie rowerów taśmą izolacyjną. Gdy pojechałem takim rowerem na maraton w Głuszycy, część osób przyglądało się mojemu „zabandażowanemu” Scottowi ze sporym zaciekawieniem, doszukując się w nim sylwetki prototypowego modelu jednej z wiodących marek na nadchodzący sezon. Zapytany o prototyp nie próbowałem nawet wyprowadzać innych zawodników z błędu 🙂 Ogólnie rzecz biorąc osoby znające sprawę uznały rower za oszpecony i wręcz brzydki. Mam nadzieję, że za taki uzna go też potencjalny nepalski lub indyjski złodziej i zostawi go w spokoju.