Nepal rowerem Egzotyczna przygoda na rowerze

11paź/100

Kilka slow podsumowania

Wyprawa do Nepalu była dla nas dużym wyzwaniem organizacyjnym, a niejednokrotnie także kondycyjnym, ale przede wszystkim wielką przygodą rowerową. Przygodą, która dobiegła niestety końca. Na szczęście pozostawiła po sobie setki zdjęć i dziesiątki związanych z nimi wspomnień, których nikt nam nie odbierze. Jednym słowem marzyliśmy o wyprawie rowerowej w Himalaje i nasze marzenie się spełniło!

Zgodnie z naszymi przewidywaniami sezon monsunowy okazał się trudnym dla tego typu wyprawy. Niepewne zdrowie Grzesia w połączeniu z deszczową pogodą zatrzymały nas kilkukrotnie w hotelu, a chmury przez długi czas zasłaniały jakiekolwiek górskie szczyty. Z drugiej strony, gdy już uciekliśmy monsunowi, mogliśmy się cieszyć niemal pustymi szlakami.

Nepal ma naszym zdaniem wielki rowerowy potencjał. Imponujące szczyty, ciepła pogoda i wielka różnorodność pieszych szlaków, które z powodzeniem można przemierzać rowerem, wszystkie sprawiają, że Nepal jest spełnieniem marzeń kolarza górskiego. Co ważne kolarz ten nie musi taszczyć ze sobą namiotu i karimaty, bo na szlakach znajduje wielką różnorodność noclegów oraz niewielkich restauracji w bardzo przystępnych cenach, a to bardzo ułatwia podróż i podnosi jej standard.

Nepal jest także wyzwaniem. Nie wszystko można tu załatwić od razu. Czasem testuje naszą cierpliwość (np. gdy czekamy 3 dni na samolot), bo życie toczy się tam innym tempem, do którego trzeba się przyzwyczaić. Trzeba także umieć znaleźć odpowiednie miejsca do jazdy rowerem, bo wiele z nich jest za trudne (trzeba cały czas rower nosić) lub zbyt ruchliwe (kierowcy nie uważają na rowerzystów). Gdy już odnajdzie się te miejsca, życie tam toczy się w innym wymiarze.

Już obiecaliśmy sobie, że kiedyś do Nepalu wrócimy. Mamy już pomysły na nowe ciekawe trasy, bo w końcu gdzie znaleźć najlepsze warunki do jazdy rowerem górskim, jak nie w najwyższych górach świata!

20wrz/100

W drodze do Muktinath

- "Czy na tej wysokości przyspieszenie grawitacyjne jest większe?"

- "Eeee?" - inteligentne pytanie, inteligentna odpowiedź.

- "Bo czuję, jak mnie koc wciska w łóżko."

Oto fragment rozmowy, którą odbyliśmy wypoczywając w hotelu o wdzięcznej nazwie Plaza, tuż po dojechaniu na 3500 metrów. Pierwotnie planowaliśmy wdrapać się jeszcze wyżej, do położonego na 3800 m Mukinath, ale nie daliśmy rady. Podjazd, który pokonywaliśmy był w naszej wspólnej ocenie najcięższym w naszym życiu. Różnica poziomów wynosiła ledwie 700 metrów, czyli sporo mniej od podjazdu na Śnieżkę, który kilkukrotnie popełniliśmy, ale wypakowane plecaki, wysoka temperatura i przede wszystkim znaczna wysokość sprawiły, że każdy pokonywany metr czuliśmy w płucach. Co gorsza nawet po zatrzymaniu ustabilizowanie oddechu wymagało sporo czasu.

Dopiero tego dnia poczuliśmy na własnej skórze, jak zmiana wysokości (i niepełna aklimatyzacja) oddziałuje na nasze organizmy.  Bolały nas głowy, każde podniesienie ręki czy nogi wymagało głębszego wdechu, a co najciekawsze, nawet mało śmieszne żarty wywoływały fale śmiechu.

Nasz pokój był niewielki - 4 ściany, sufit, okno, 2 łóżka i żarówka. Standard godny nazwy - w końcu był to hotel Plaza. Godny też ceny, nocowaliśmy za 150 rupi, czyli około 6 zł za pokój. Wieczór spędziliśmy dyskutując z parą australijskich sześćdziesięciolatków, napychając się przy tym daal bhaat - tradycyjną nepalską potrawą składającą się z ryżu, zupy fasolowej oraz warzyw. Trzeba przyznać, że tradycyjna nepalska kuchnia jest raczej kuchnią objętościową. W obliczu rzadkości mięsa Nepalczycy jedzą fasolę i inne warzywa, ale żeby dostarczyć organizmowi wystarczającą ilość białka, muszą jeść po prostu dużo!

Około 9 poszliśmy już spać. Uczestnicy trekingów zwykle wyruszają z hoteli około 7 rano, nic więc dziwnego, że większość z nich trafia do łóżka wczesnym wieczorem. Tego wieczoru nawet gdybyśmy robić wieczorem coś innego nie mielibyśmy szans, bo w tej wiosce od dwóch dni nie było prądu 😉

9wrz/100

Nareszcie w Jomson

Tak daleko jeszczen nie bylismy, wiec nadzieje na to, ze tym razem sie uda znow rosly w nas. Przekroczylismy bramke i piechota zmierzalismy do oddalonego o jakies 300 metrow samolotu. W Europie bylibysmy juz pewni, ale tutaj nie mozna byc pewnym zamin kola samolotu nie dotkna plyty docelowego lotniska. Nawet po starcie samoloty czesto zawracaja do macierzystych portow na skutek zmieny pogody.
Dwusilnikowy samolot miescil ok. 15 osob. Wszyscy z aparatami w rekach czekali, az w koncu oderwiemy sie od ziemi. Liczyli na widoki himalajskich szczytow, ale chmury skutecznie je zaslanialy. Widzielismy za to, jak samolot z trudem wznosil sie nad gorskie przelecze i kilkakrotnie przelatywal w odleglosci kilkudziesieciu metrow od stromych gorskich zbocz. Lotnisko w Jomsom znajdowalo sie w dolinie miedzy kilkutysiecznymi szczytami. Manewrty wykonywane przez pilotow budzily szacunek, a w momencie, gdy zatrzymalismy sie przed niewielkim budynkiem lotniska na wszystkich twarzach widoczne byly szerokie usmiechy. Nie bylismy jedyni, ktorzy czekali trzy dni, zeby tutaj dotrzec.
Po odebraniu bagazu i rejestracji na policji oraz w miejscowym biurze informacji turystycznej znalezlismy nocleg. Opisywane w przewodnikach tea house'y przypominaly raczej male hoteliki, a nie herbaciarnie. Ceny noclegow byly bardzo niskie, niejednokrotnie pokoj kosztowal mniej niz butelka piwa, ale gospodarze oczekiwali, ze goscie beda sie u nich stolowac. Na tym wlasnie zarabiali, bo choc odgornie ustalone, ceny posilkow w Mustangu byly raczej wysokie i stanowily wiekszosc wydatkow ponoszonych w gorach.
Po zalatwieniu noclegu i krotkim odpoczynku byla godzina 10, moze 11. Zostawilismy wiec nasze rzeczy i wybralismy sie na lekki rekonesans na wysokosci. Nasza trasa przebiegala szeroka dolina rzeki, ktorej koryto tylko w niewielkim stopniu wypelniala woda. Jechalismy po stosunkowo plaskiej szutrowej drodze otoczeni malowniczyli, co wazne, niezasniezonymi szczytami.
Zasniezone szczyty staly sie dla nas fetyszem, bo w porze monsunowej zwykle przykryte byly gruba warstwa chmur. W Mustangu mialo byc inaczej, bo lezy on w taz. obszarze bezmonsunowym. Chmury niosace opady zatrzymuja sie zwykle na zboczach otaczajacych Mustang siedmio i osiomtysiecznikow.
Pogoda byla swietna, po raz drugiw trakcie naszego wyjazdu slonce nie bylo zasloniete przez geste chmury. Na drodze napotykalismy strumyki glebokie nawet na pol kola, w dodatku bardzo zimne. Wkrotce zorientowalismy sie, ze niektore z nich lepiej pokonywac pieszo, bez butow. Zobaczylismy tez przyozdobiony flagami modlitewnymi most wiszacy. Mimo ze nie znajdowal sie na naszym szlaku, muslismy go przejechac, co okazalo sie trudne, ale przynioslo tez mnostwo frajdy. Proble tkwil nie tylko w tym, ze most sie kolysal. Z biegiem dnia w dolinie zaczynalo wiac, mocno wiac. Nie trudno sie domyslec, ze wlasnie na takim moscie podmuchy wiatru beda najbardziej odczuwalne, szczegolnie dla osoby jadacej z plecakiem..
Po przekroczeniu mostu ruszylismy dalej sciezka z niego prowadzaca. Nie ma przeciez nic ciekawszego niz zjechanie ze szlaku i poszukiwanie atrakcji na wlasna reke. Podjazd byl stromy, szutrowy i pelen zakretow. Z dolu nie bylo widac, co kryje sie dalej, wiec tym chetniej jechalismy do gory. Po kilku minutach ukazaloa sie naszym oczom gorska wioska. Niewielka, polozona na stromym zboczu, z ktorego roztaczal sie malowniczy widok. Wjechalismy w jej waskie przesmyki miedzy budynkami, zeby zobaczyc troche prawdziwego Nepalu. zybko spotkalismy chlopca i starszego faceta rozbawionych pomyslem, ze do ich wioski mozna przyjechac rowerami. Nie mowili po angielsku, ale byli chetni do pomocy przy mapie. Wioska nazywala sie Piling. Zropbilismy w niej jeszcze kilka zdjec i ruszylismy spowrotem na szlak.

5wrz/100

Z Pokhary do Sarangkot

Ze wzgledu na obfite opady (mam na mysli 2 dni bez przerwy) postanowilismy zmienic lokalizacje. Wystarczylo wsiasc do jednego z pobliskich PKSow do Pokhary (w ktorej zgodnie z tablicami klimatycznymi pada 3 razy wiecej niz w Kathmandu) aby zostac wynagrodzonym 2 dniami slonca. Przyjecie w hotelu bylo bardzo cieple - wszyscy ucieszyli sie ze przywiezlismy slonce (wczesniej padalo 5 dni non stop).  Tyle wstepu..

Z racji pieknej pogody postanowilismy wysuszyc nasz zmokniety sprzet i wyruszyc na pobliski punkt widokowy,  z ktorego roztacza sie przepiekny widok na masyw Annapurny. Oczywiscie pora monsunowa ma to do siebie, ze szanse zobaczenia masywu sa nieznacznie wieksze od wyganej w totka.  Wiedzielismy jednak, ze z gory podziwiac bedzie mozna nie tyle gory, co doliny, bo znajdujac sie w Pokharze moglismy bez trudu (nieco odchylajac glowe do tylu) ujrzec na wlasne oczy szczyt, na ktory jechalismy, czyli Sarangkot.

Na poczatku zdawalo sie nam, ze nie jest to zbyt ambitny wyjazd. Pohkara znaduje sie na wysokosci okolo 800 metrow, Sarangkot na ok. 1600, w odleglosci ok. 10 kilometrow. Poczatki takze zapowiadaly, ze szybko i dosc bezbolesnie znajdziemy sie na szczycie. Szybko jednak okazalo sie, ze to nie bedzie takie proste. Podjazd stal sie bardzo stromy, a w dodatku niemal w calosci prowadzil w terenie ani troche nie oslonietym od slonca. Popularna patelnia. Tu wlasnie zauwazylismy, ze Pokhara znajduje sie prawie pol kilometra nizej niz Kathmandu i przez to jest tu o wiele cieplej. O wiele.

Strasznym nie bylo to, ze w trakcie podjezdzania, nawet niezbyt szybkim tempem, pot lal sie z nas strumieniami. Do tego mozna sie przyzwyczaic tranujac kolarstwo gorskie. Problem w tym, ze nawet po 5-minutowym odpoczynku w cieniu pot nadal lal sie strumieniami. Na szczescie wraz ze zdobywaniem wysokosci robilo sie coraz wietrzniej i chlodniej. W dodatku widoki roztaczaly sie na coraz wiekszy obszar i dodawaly nam sil. Jakis kilometr przed szczytem zatrzymalismy w miejscu, do ktorego dowozono paralotniarzy. Ci szybko przygotowywali sprzet, wznosili sie w powietrze, dajac tym samym miejsce dla kolejnych przyjeznych. Grzesiu twierdzi, ze mieli swietne prady wznoszace. Nawet nie znajac tematu jestem w stanie w to uwierzyc, bo bardzo szybko zyskiwali wysokosc.

Nam szlo potem tez nie najgorzej. Dojechalismy niemal do szczytu, a potem juz niestety pieszo zdobylismy punkt widokowy. Zgodnie z oczekiwaniami zasniezonych szczytow nie zobaczylismy, ale juz dobrze widoczne podnoze masywu Annapurny jasno zasygnalizowalo nam, ze te gory sa imponujacych rozmiarow. Swietnie prezentowalo sie takze jezioro, nad ktorym polozona jest Pokhara.

Potem zdecydowalismy, ze zjedziemy na dol nieco inna, trudniejsza droga. Mimo tego, co twierdzi Grzesiek, byla to nasza wspolna decyzja, zainspirowana tylko moim pomyslem. Zdecydowalismy, ze zjedziemy w dol pieszym szlakiem. Nie wiedzielismy o nim za duzo, po prostu na mapie byla zaznaczona minimalna sciezka, ktora prowadzila w pozadanym przez nas kierunku. Dodatkowo para spotkanych przez nas Slowakow powiedziala, ze slyszeli cos o tej drodze. To nam wystarczalo, zeby zdecydowac sie na taki zjazd.

Szybko okazalo sie, ze nawigacja bedzie trudna sprawa, bo nasza mapa byla zbyt malo szczegolowa. Pytalismy w okolicznych wioskach, ale wszyscy kierowali nas droga, ktora wjechalismy na szczyt. Przez moment mielismy nawet malego przewodnika imieniem Bebek, ale jego rower, wyposazony tylko w jedno przelozenie i slabe hamulce nadawal sie tylko na jazde po plaskim. Z czasem, gdy juz zdawalo sie, ze dojezdzamy do wybranej drogi, zaczelo nas juz wkurzac, ze wszyscy kieruja nas spowrotem. Tlumaczylismy im, ze nasze rowery sa nieco lepsze od ich, a i my mamy doswiadczenie w jezdzie po pieszych szlakach. Ostatecznie zaczalem juz mowic, ze mozemy te rowery niesc, byle nie wjezdzac spowrotem do gory.

Pokazali nam droge. Poczatek byl latwy, niemal banalny zjazd po lace. Potem niezbyt strome kamienne schody. Nierowne, ale od czego mamy amortyzatory. Ruszylismy powoli w dol. Z czasem schody stawaly sie coraz bardziej strome. Niekiedy trzeba bylo niesc rower przez uskok w drodze. Z czasem bylo juz na prawde trudno, szczegolnie wtedy, gdy przez schody przeplywal strumy. Mokre kamienie to nie jest nasza ulubiona nawierzchnia. Z bolem musze przyznac, ze czesc zjadu muslielimy prowadzic rowery. W Grzesia przypadku dosc duza czesc. Byl na mnie wkurzony, bo mogl sobie wrocic asfaltem. Z czasem i ja widzialem, ze coraz wiekszej czesci schodkow nie da sie pokonac na siodelku, wiec zaczelismy szukac alternatywnego szlaku.

Latwo zjechalismy z poprzedniego, ale bardzo utrudnilo nam to nawigacje. Ogolny kierunek byl znany - w dol, ale wiele sciezek prowadzilo do nikad. W wielu przypadkach sciezki zasypane byly kamieniami, ktore oberwaly sie z sasiednich stromych zbyczy. Wielokrotnie sie gubilismy, pytalismy ciagle o droge. Mam wrazenie, ze tracilismy wysokosc jeszcze wolniej, niz ja wczesniej zyskiwalismy. Gdy bylismy juz blisko jeziora, brakowalo nam moze 50 metrow przewyzszenia na naszej, skad inad bardzo waskiej sciezce, stanela przeszkoda. Zdaje sie okolo 600-700 kilogramow zywej masy. Wół (przekleilem z wikipedii, bo nie mam polskich znakow). Nie powiem, ze poczulismy sie pewnie. Szybko usunelismy z drogi rowery i siebie i pozwolislismy wolowi przeprowadzic sciezka swoja rodzinke. Potem jeszcze tylko wracajace ze szkoly dzieci nie mogly sie nadziwic, jaka obralismy sobie sciezke.

Straty? - Oszacujemy dopiero jutro, gdy okaze sie, jak bardzo przesadzilismy ze sloncem. Wczesniej, gdy niebo bylo zachmurzone, zrezygnowalismy z uwyzania olejkow do opalania. Dzis jednak swiecilo bardzo mocno, a olejek pozostal w domu.. Oby dobra pogoda utrzymala sie jeszcze przez najblizszych kilka dni, bo jutro lecimy na podboj Annapurny.

Wycieczka moze sie troche przedluzyc, wiec nastepny wpis za minimum 4-5 dni.

31sie/100

Rowerowy rekonesans

Planowanie wyjazdu przy sniadaniuDuzo wysilku kosztowalo nas dowiezienie rowerow do Kathmandu, wiec mamy prawo oczekiwac, ze nasze starania zostana nagrodzone. Dzis wsiedlismy na rowery po raz pierwszy i wybralismy sie na niedluga, ale jak sie potem okazalo dosc wymagajaca wycieczke.

Jeszcze przed wyruszeniem z Kathmandu okazalo sie, ze jazda po miescie do przyjemnych nie nalezy. Po pierwsze radzenie sobie w tym ruchu to spore wyzwanie, w dodatku trzeba przyzwyczaic sie do jazdy po lewej stronie (Grzes akurat nie musi :)), a poza tym zanieczysczenie powietrza w kotlinie jest rzeczywiscie duze, wiec od jutra bedziemy jezdzic w maskach. Nie ukrywam, ze pewien problem stanowila tez nawigacja, bo w koncu nazwy ulic sa Pozywne sniadankozapisane do nepalsku.

Wraz z oddalaniem sie od centrum jazda byla jednak przyjemniejsza i ciekawsza. Krajobraz zaczal sie zmieniac na bardziej wiejski, a drogi na blotniste. Bylismy zachwyceni soczystymi odcieniami zieleni na pobliskich polach ryzowych. Takze tubylcy zdawali sie byc nie mniej przyjazni niz zaskoczeni. Gdy zatrzymalismy sie przy jednym ze sklepow, po zakupieniu jedzenia i picia usiedlismy na schodach. Po kilku sekundach przybiegl jednak sklepikarz, ktory dal nam male siedzonka. Otrzymalismy takze zaproszenie na herbate, ale Grzes bardzo nie chcial z niego skorzystac.

Pierwszy raz na rowerze podczas naszej wyprawyGdy jezdzilismy po wiejskich przedmiesciach stolicy, zauwazylismy, ze to kobiety pracuja w polu i ze to one kopia rowy pod kanalizacje. Mezczyzni czesciej siedzieli, pracowali w sklepach lub na sprzecie roliczym. Raz nawet widzielismy pare idaca gorskim szlakiem. Facet niosl niewielki plecak, a zdaje sie jego zona pokazny worek zboza. Coz, ciekawe 😉

Z czasem znajdowalismy sie coraz wyzej ponad dolina. Minelismy jeden z wielu posterunkow nepalskiej armi, na ktorych kontrolowali oni przejezdzajace pojazdy. Chwile pozniej wjechalismy na teren pobliskiego rozerwatu przyrody i wtedy gory zaczely sie na dobre. Jechalismy szeroka na poczatku sciezka, ktora stopniowo stawala sie wezsza i stromsza, a takze coraz bardziej porosnieta. Mielismy kilka przygod z wyrosnietymi pokrzywami, a potem takze z Probujemy wydostac sie z Kathmandupijawkami. Zagadka jest dla nas jak one to robia, ze sie tak szybko przemieszczaja... Probowaly takze zaatakowac nasze ramy i nawet opony. Zastanawiam sie tylko jak przetwaly zaczepione do opon na tej rowerowej karuzeli...

Dotarlismy do wysokosci ok. 1900 metrow. Jak na Nepal jest to moze niewiele, ale jednak w tym klimacie i na tak ciezkich rowerach zdobywanie wysokosci nie jest latwe, szczegolnie na tak kamienistych sciezkach. Niestety okazalo sie, ze na wiekszych wysokosciach widoki przeslanialy chmury, ktore i tak byly dla nas laskawe. Mimo wczesniejszych nie najlepszych prognoz, nie spadla dzis ani kropla deszczu. Uznalismy wrecz, ze pogoda byla idealna, bo kilka stopni wiecej oznaczaloby, ze szybko pozostalibysmy w parku narowowym bez picia (nastepnym razem wezmiemy go wiecej), Sciezki bardziej wymagajace i malownicze niz sie spodziewalismya z drugiej strony nawet kilka kropli deszczu mogloby nam bardzo utrudnic zjezdzanie spowrotem do Katmandu. I bez deszczu Grzesiu tanczyl na bardzo sliskich, zdradliwych kamieniach.

W drodze powrotnej bylismy juz bardzo glodni, zmeczeni i (przynajmniej ja) glodni. Chcielismy jak najszybciej dotrzec na dol. Natrafilismy jednak na swietny punkt widokowy przyozdobiony dodatkowo kolorowymi flagami modlitewnymi. Zolnierze, ktorzy tez sie tam przechadzali zrobili nam nawet wspolne zdjecie, jedyne takie dzisiaj, jak sie pozniej okazalo. Z gory moglismy nie tylko zobaczyc ciekawa panorame, ale takze uslyszec dzwieki muzyki. Zapytalismy zolnierzy, czy to jakies swieto, na to oni wskazali na jeden z placow na horyzoncie, na ktorym ich koledzy maszerowali Przerwa na soczekdo wspomnianej muzyki.

W dalszej czesci zjazdu nie patrzylismy juz na mape czy na szlaki. Patrzylismy tylko, gdzie znajduja sie najblizsze zabudowania, a dokladniej najblizszy sklep. Spragnieni bardzo chcielismy w koncu moc kupic wode.

Coca Cola jest wszedziePijawki

Po powrocie do hotelu bylismy zmeczeni. Jak sie potem okazalo pokonalismy dzis zaledwie 40 km i to w piec i pol godziny, ale bylo to dobre rozpoczecie naszych przygod na nepalskich trasach.

18sie/100

Bardzo ramowy plan wyprawy

Flaga NepaluWiem, że dla wielu osób okoliczności naszej wyprawy są bardzo niejasne, dlatego też postaram się w prosty sposób zarysować ramowy plan wyprawy.

Zaczynamy 24 sierpnia 2010 w Delhi, gdzie spotykamy się z Grzesiem na lotnisku. Ja przylecę wtedy z Pekinu po dwutygodniowej wycieczce po Chinach. Przywiozę ze sobą nasze plecaki, które podróżować będą ze mną po państwie środka. Grześ przyleci z Pragi, zdaje się po dwutygodniowym turze po Hiszpańskim wybrzeżu (chyba, że coś się zmieniło). Grześ weźmie ze sobą nasze rowery.

Z Delhi będziemy chcieli jak najszybciej przenieść się do Katmandu i najprawdopodobniej zrobimy to pociągiem, a potem autobusem, co będzie trwać około dwóch dni. Po dotarciu do Katmandu zaaklimatyzujemy się kilka dni w dolinie, po czym wyruszymy wyżej, być może nawet do granicy z Tybetem.

Podróżnicy mawiają, że przy odrobinie szczęścia można dostać się na Wyżynę Tybetańską bez wizy (i dodatkowego wymaganego na tym obszarze pozwolenia). Niestety w grę wchodzi zaledwie 7-kilometrowy pas graniczny między posterunkami Nepalskich i Chińskich strażników granicznych. Podobno jednak warto, więc będziemy próbować.

Wraz z nadchodzeniem końca pory monsunowej wyruszymy zapewne na zachód, w rejony Pokhary, aby zobaczyć z bliska podziwiane przez podróżników rejony Annapurny. Pojechanie tam wcześniej jest bardzo trudne ze względu na bardzo wysokie opady w tym rejonie.

W okolicach 15 września będziemy musieli wracać do Delhi. W grę wchodzić będą znów ląd i samolot. W Delhi spotkamy się z Ewą, koleżanką ze studiów, która obiecała, że nas ugości i oprowadzi po mieście.

19 września wracam do Pekinu, gdzie będę studiował przez najbliższe pół roku. Grześ zabawi w Delhi jeszcze jakieś 2-3 dni, po czym poleci do Polski.

13sie/100

Wyzwania stojace przed nami

MonsunTermin, w którym jedziemy nie jest optymalny. Wiemy o tym od samego początku, ale mimo to jest to tak dobra okazja na wyjazd, że szkoda z niej nie skorzystać. Problem stanowi pora monsunowa, która w Nepalu trwa mniej więcej od początku lipca do połowy września, a czasami nieco dłużej. Chmury niosące parę wodną znad Oceanu Indyjskiego zatrzymują się wtedy na stromych południowych zboczach Himalajów przynosząc rekordowe opady.

Ponadto górskie szlaki opanowuje wtedy plaga pijawek, które jak wynika z relacji Pauliny, „najlepiej przypalać, żeby odpadły”. Nie wspominając już o komarach, których niewinne ukłucie może zakończyć się malarią.

W Nepalu znajdują się co prawda obszary bezmonsunowe, położone w cieniu opadowym za wysokimi górami (takie jak Dolpo czy Mustang), ale niestety dostęp do nich jest mocno ograniczony przez nepalskie władze. Do Mustangu może wjechać jedynie 1000 turystów rocznie. Ponadto muszą być oni uczestnikami zorganizowanych wypraw, co sprawia, że póki co wjazd na te obszary na rowerze pozostaje czystą abstrakcją.

Dlatego też pozostaje nam przygotować się na najgorsze możliwe scenariusze pogodowe i odłożyć wizytę w najbardziej deszczowych rejonach (takich jak Pokhara) na koniec naszego wyjazdu, gdy intensywność i częstotliwość opadów zmaleje.

13sie/100

Przygotowania do wyprawy

Rzeczy zabierane na wyprawęWyprawa rowerowa w Himalaje to nie przelewki, więc wymagała od nas kilkumiesięcznych przygotowań obejmujących 4 podstawowe kwestie: gromadzenie informacji o Nepalu, załatwienie spraw formalnych (wizy, szczepienia, bilety, ubezpieczenie), przygotowanie roweru oraz skompletowanie potrzebnego oraz zoptymalizowanego rozmiarowo i wagowo bagażu.

Ostatnia z tych kwestii była chyba najtrudniejszą, bo zabranie jednej rzeczy za mało może znacznie utrudnić podróż, a z drugiej strony każdy nadmierny kilogram odczujemy w nogach i na plecach. Na plecach, gdyż zdecydowaliśmy się jechać z plecakami, co wiele osób dziwi. My jednak jesteśmy przekonani, że w ten sposób będziemy bardziej mobilni i wyciągniemy z jazdy dużo więcej przyjemności. Co Ważenie mojego plecakatu dużo pisać, radość z jazdy rowerem górskim po nepalskich bezdrożach jest bezcenna i to nie tylko w reklamie MasterCard.

Ostatecznie nasze plecaki będą ważyć po około 12 kg, czyli tylko 2 kg więcej niż miało to miejsce rok temu podczas mojej samotnej wycieczki po Macedonii. Zdjęcie obok przedstawia 90% rzeczy, które będziemy mieć ze sobą. Zobaczcie też na fotkę z oficjalnego warzenia bagażu. Tym razem zrezygnowałem z oficjalnego warzenia samego siebie (zrobiłem tak przed Tajwanem), bo niezależnie od tego czy przytyję, czy schudnę, mama i tak będzie narzekać, jaki to ze mnie szczypiorek 😉

Warto też wspomnieć o przygotowaniach spraw formalnych: agentach firm ubezpieczeniowych (którzy zręcznie przekonywali, że ich polisa zapewni natychmiastowe pokrycie kosztów, gdy z treści ogólnych warunków ubezpieczenia wynikało, że pokrycie kosztów otrzymamy dopiero po powrocie do kraju) oraz przede wszystkim pracownikach ambasady Indii, którzy dali nam przedsmak bariery kulturowej, która nas czeka. Na długo zapamiętam urzędnika, który 4-krotnie na placach liczył, jaki miesiąc będzie za 3 miesiące 😉

Plecak GrzesiaSame rowery także wymagały przygotowania. Dokładniejszego przeglądu dokonał Grzesiu (choć zostawiłem mu centrowanie kół na nieco później, bo w końcu co będziemy robić podczas dwudniowego przejazdu pociągami i autobusami z Delhi do Katmandu?).  Zainstalowaliśmy kilka komponentów dla zwiększenia wytrzymałości sprzętu, a także zabraliśmy ze sobą spory zestaw części zamiennych. Kto wie, jakie problemy techniczne mogą nas spotkać w kraju, gdzie przeciętny rower ma o 26 przełożeń mniej niż nasze…

Kontrowersje budziło też oklejanie rowerów taśmą izolacyjną. Gdy pojechałem takim rowerem na maraton w Głuszycy, część osób przyglądało się mojemu „zabandażowanemu” Scottowi ze sporym zaciekawieniem, doszukując się w nim sylwetki prototypowego modelu jednej z wiodących marek na nadchodzący sezon. Zapytany o prototyp nie próbowałem nawet wyprowadzać innych zawodników z błędu 🙂 Ogólnie rzecz biorąc osoby znające sprawę uznały rower za oszpecony i wręcz brzydki. Mam nadzieję, że za taki uzna go też potencjalny nepalski lub indyjski złodziej i zostawi go w spokoju.

Rower przed oklejeniemRower po oklejeniu

7sie/100

Marzenie o Nepalu

Flaga NepaluGdy przeszło 3 lata temu Grześ i ja obiecaliśmy sobie, że wyruszymy kiedyś na wyprawę rowerową po Nepalu, nawet dla nas brzmiało to bardziej jak żart niż rzeczywiste postanowienie. Byliśmy wtedy w Londynie i zmęczeni po ciężkiej pracy na rykszy czytaliśmy relację z takiej wyprawy w jednym z polskich czasopism rowerowych. Żaden z nas nie wierzył, że naprawdę pojedziemy, a już na pewno nie, że stanie się to tak szybko.

Już półtorej roku później Nepal okazał się znacznie bliższy niż nam się pierwotnie wydawało. Uczelnia oddelegowała mnie na semestralne stypendium na Tajwan, a po skończonej nauce wyruszyłem w podróż po Indochinach. W Kambodży, kupując pocztówki od pewnej dziewczynki, zauważyłem, że ma ona na sprzedaż także przewodnik po Nepalu. Nie musiałem się długo zastanawiać, kupiłem. Gdy po powrocie do Polski spotkałem Grzesia, długo opowiadałem mu o wrażeniach z podróży, pokazywałem zdjęcia, a na końcu podarowałem przewodnik mówiąc: „Daj znać, jak będziesz gotowy”.

Wiedziałem, że to na niego podziała. Widać było chęci, ale stało przed nami wiele barier. Tu czas, tam uczelnia, obrony itp. Jednak w te wakacje pojawiła się świetna okazja, więc postanowiłem usilniej namawiać Grzesia na wyjazd. Długo się wahał, ale w końcu usłyszałem na Skype’ie długo wyczekiwane „jedziemy”.