Co dobre szybko sie konczy..
Ostatni rowerowy etap minął bardzo szybko. Z Tatopani do Beni było zaledwie 20 km, dodatkowo traciliśmy na tym odcinku około 200 metrów przewyższenia, więc długo przed południem byliśmy w Beni, skąd mieliśmy wziąć nocny autobus do Kathmandu. Brudni od miejscowego błota chcieliśmy zatrzymać się na 4-5 godzin w miejscowym hotelu, żeby się umyć i odpocząć przed wyczerpującą wyprawą autobusem. Około 200 km oznaczało w nepalskich warunkach około 11 godzin jazdy!
Znalezienie hoteli nie było trudne, gorsze wytłumaczenie recepcjonistom, że nie chcemy zostawać na noc, bo popołudniu mamy autobus, a najciekawsze były rozmowy o cenie.. Jeden z recepcjonistów zarządał za te 5 godzin blisku 3 razy więcej niż zapłaciliśmy za całą ostatnią noc! Co gorsza nie był skłonny nawet negocjować tej ceny 😉 cóż, 15 minut później mieliśmy pokój odpowiadający naszym standardowym i cenowym wymaganiom.
Około 17 byliśmy już w autobusie do Kathmandu. Ja szybko zagadałem do siedzących obok Nepalczyków, Grześ natomiast siedział przy oknie i podziwiał widoki. Obaj Nepalczycy byli moimi rówieśnikami, obaj kończyli już anglistykę, czego niestety trudno było się domyśleć po poziomie ich angielskiego... Gdy już przeszliśmy do bardziej konkretnych tematów, Grześ zaczął coś przeżywać. Widziałem, że jest niespokojny, ciągle się wiercił, ale chłopaki mówili ciekawie, więc nie chciałem się rozpraszać. Po chwili Grześ już na głos bardzo przeżywał to co widział za oknem. Owszem, autobus trzęsł się na boki wraz z każdymi pokonywanymi zakrętami, ale póki patrzyłem tylko w stronę Nepalczyków zdawało mi się to możliwe do wytrzymania. Gdy jednak spojrzałem za okno, ujrzałem 200-metrowe urwisko tuż za oknem, tuż za krawędzią drogi. Błotnistej drogi zdolnej pomieścić ledwie półtorej samochodu. Drogi, na której autobus musiał wymijać inne autobusy i niejednokrotnie jedno z kół musiało wystawać poza krawędź drogi.
Długo bym o tym pisał. Lepiej sami popaczcie na minę Grzesia 🙂
Grzesia mina mówi wszystko (40 MB)
Koncowka Annapurna circuit
Lenistwo nie po płaca, o czym przekonaliśmy się w trakcie naszego przedostatniego rowerowego etapu z Jomsom do Tatopani. Droga tworzyła w tym miejscu obszerny zawijas, w środku którego znajdował się mostek nad rwącym potokiem. Kto leniwszy mógł jednak oszczędzić sobie jakieś 800 metrów i na własną rękę przekroczyć rozdwajający się potok. Przekroczenie pierwszej z odnóg było wymagające - silny prąd, głębokość prawie po kolana i do tego śliskie uwierające w stopy kamienie. Nie było łatwo, dlatego też po jej przekroczeniu nie chcieliśmy się cofać, co okazało się błędem.
Druga z odnóg wyglądała dość podobnie, ale okazała się znacznie głębsza. Ja poszedłem pierwszy. Zdjąłem wcześniej buty i przypiołem je do plecaka. Miałem ze sobą cały sprzęt rowerowy, fotograficzny, dokumenty. Woda zakrywała kolana, czasami sięgała nawet pasa, a prąd był na tyle silny, że miałem problemy z utrzymaniem równowagi. Szybko zorientowałem się, że rower nie może mieć styczności z wodą - nie dlatego, że woda go niszczy, ale raczej krótkofalowo w tym momencie myśląc, dlatego, że prąd ciągnie rower z tak dużą siłą, że nie zdołam utrzymać i jego i równowagi. Niesienie roweru nad głową zapobiegało porwaniu go przez wodę, jednak trudno powiedzieć, że umożliwiało przeniesienie przez wodę. Zamist iść stałem raczej w miejscu i balansowałem na tych śliskich kamieniach z trudem walcząc, aby nie wpaść do wody. Wtedy zrozumiałem, że czasem warto nadłożyć trochę drogi.
Strumyki i potoki były tematem przewodnim tego dnia. Przyszło nam ich jeszcze przekroczyć kilka. W końcu jechaliśmy doliną rzeki o sporej liczbie dopływów. Po około 35 km interwału - przeplatających się krótkich podjazdów i zjazdów - nasza trasa z większym zdecydowaniem obrała kierunek w dół. Zjazd był szybki, szutrowy i kręty, a zza kolejnych zakrętów nie jednokrotnie wyjeżdżały jeepy czy autobusy, których zwinność w tak ciężkim terenie naprawdę podziwialiśmy. Frajda ze zjazdu sprawiła, że zanim się obejrzeliśmy znajdowaliśmy się w zupełnie innym otoczeniu.
Niemal tysiąc metrów niżej niż poprzednio dolina rzeczna stała się wyraźnie węższa, jej zbocza stromsze, a szum rzeki był już na tyle mocny, że utrydniał rozmawianie. Spływająca górskimi potokami woda coraz częsciej formowała efektowne wodospady, a droga prowadząca doliną była częściowo wykuta w zboczach gór. Z jednej strony drogi była zwykle wysoka ściana, z drugiej zaś 100-metrowa przepaść do rzeki. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach drogi czasem się osuwają, szczególnie w sezonie monsunowym, w którym to przyszło nam odwiedzić Nepal. W jednym z miejsc było uwięzionych około 10 autobusów i ciężarówek. Z jednej strony zapadła się droga, z drugiej strony drogę zalała rzeka.
Po 6 godzinach jazdy, głównie w dół dojechaliśmy do Tatopani, miejscowości słynącej z gorących źródeł. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zjechawszy na wysokość ok. 1000 m n.p.m. byliśmy spowrotem w strefie klimatu tropikalnego. W tych warunkach miało się raczej ochotę na zimne piwo, niż gorącą kompiel, więc w ramach kompromisu pogodziliśmy te dwa luksusy 🙂
Gratulacje dla KK Jama Walbrzych
Serdecznie gratulujemy naszym klubowym kolegom, którzy w miniony weekend świetnie zaprezentowali się w trakcie finałowej edycji Vacasioneli Grand Prix MTB 2010. Na sława uznania zasługują szczególnie Łukasz Winiarski i Michał Czapla - zwycięzcy w wyścigach swoich kategorii wiekowych oraz Adam Szczurowski - ich trener bez którego sukcesy te nie byłyby możliwe.
Oby tak dalej!
Cel Thorung La
Tego dnia budzik znów zadzwonił około 5 rano. Wtedy mniejwięcej wschodziło słońce, wtedy też powietrze było najbardziej przejrzyste, a chmury nie zdąrzyły się jeszcze zgromadzić w dolinie - jednym słowem górskie panoramy robiły wtedy największe wrażenie, więc warto było wstać nawet po trudniejszej i nie do końca przespanej nocy na wysokości.
Grześ długo czekał na takie warunki jak w dolinie otaczającej Mukinath. Od początku wyjazdu miał pomysł na zdjęcie, ale nie było go gdzie zrealizować. Tym razem było jednak inaczej, więc wdrapaliśmy się po wąskich schodach z rowerami na dach naszego hotelu i urządziliśmy minisesję. Zdaje się, że Grześ załączył już z niej zdjęcia do poniższej galerii.
Także pogoda tego dnia była prześliczna, więc zdecydowaliśmy ruszyć wyżej z oficjalnym celem na 4000 metrów. Pierwsze kilometry mineły szybko i dość bezboleśnie. Droga stroma, ale utwardzona, a i jakby łatwiej się oddychało niż dzień wcześniej. Dopiero potem wjechaliśmy na pieszy szlak wiodący do najwyższej przełęczy trekingowej na świecie - Thorung La (5416m). Szlak na przełęcz praktycznie nigdy nie jest pokonywany w tym kierunku, bo nie dość, że podejście z noclegu na 3800 m na 5416 m jest niesamowicie męczące, to jeszcze różnica wysokości bardzo nasila objawy choroby wysokościowej. Nawet miejscowi tragarze spotykani przez nas w drodze z przełęczy mówili, że kręci im się w głowie, co nie powinno dziwić. Na wysokości 5400 m ciśnienie powietrza jest o około 55% niższe niż na poziomie morza!
Po wjechaniu na szlak było już trudniej - węziej, stromiej i musieliśmy radzić sobie z kamienistym podłożem. Od tego momentu kolejne metry zdobywaliśmy z trudem. Na horyzoncie widać było ostatnią herbaciarnię przed przełęczą i wkrótce to ona stała się naszym celem tego dnia. Za nią była już tylko ściana, tam nawet wniesienie roweru byłoby wielkim wyzawniem.
Po drodze spotkaliśmy kiloro trekerów idących z przełęczy (zdobyli ją od drugiej strony) i trzeba przyznać, że pomysł eksploracji tych terenów na rowerze wzbudzał w nich zaciekawienie i spory szacunek. Przejechanie od Mukinath do wspomnianej restauracji zajęło nam przeszło godzinę i zabrało sporo sił, których potrzebowaliśmy jeszcze dziś na dość długą drogę powrotną do Jomsom. Tabliczka na restauracji z dumą oznajmiała, że znajdujemy się właśnie na wysokości 4200 metrów, co okazało się maksymalną wysokością, na jaką można było wjechać. Oczywiście kusiło nas wcześniej, żeby zdobyć te 4500 m, ale ozaczałoby to wyłącznie noszenie roweru pod strome podejście - a nie jest to nasze hobby.
Naszym hobby są za to zjazdy takie jak ten spowrotem do Mukinath! Szybki, kamienisty, trochę kręty - dawał możliwości poczucia prędkości i podniesienia poziomu adrenaliny. Uśmiechy same pojawiały się na naszych twarzach 🙂 Ale co dobre szybko się kończy - o ile podjazd zajął przeszło godzinę, o tyle zjazd poniżej 10 minut (wliczając czas na robienie zdjęć)!
W drodze do Muktinath
- "Czy na tej wysokości przyspieszenie grawitacyjne jest większe?"
- "Eeee?" - inteligentne pytanie, inteligentna odpowiedź.
- "Bo czuję, jak mnie koc wciska w łóżko."
Oto fragment rozmowy, którą odbyliśmy wypoczywając w hotelu o wdzięcznej nazwie Plaza, tuż po dojechaniu na 3500 metrów. Pierwotnie planowaliśmy wdrapać się jeszcze wyżej, do położonego na 3800 m Mukinath, ale nie daliśmy rady. Podjazd, który pokonywaliśmy był w naszej wspólnej ocenie najcięższym w naszym życiu. Różnica poziomów wynosiła ledwie 700 metrów, czyli sporo mniej od podjazdu na Śnieżkę, który kilkukrotnie popełniliśmy, ale wypakowane plecaki, wysoka temperatura i przede wszystkim znaczna wysokość sprawiły, że każdy pokonywany metr czuliśmy w płucach. Co gorsza nawet po zatrzymaniu ustabilizowanie oddechu wymagało sporo czasu.
Dopiero tego dnia poczuliśmy na własnej skórze, jak zmiana wysokości (i niepełna aklimatyzacja) oddziałuje na nasze organizmy. Bolały nas głowy, każde podniesienie ręki czy nogi wymagało głębszego wdechu, a co najciekawsze, nawet mało śmieszne żarty wywoływały fale śmiechu.
Nasz pokój był niewielki - 4 ściany, sufit, okno, 2 łóżka i żarówka. Standard godny nazwy - w końcu był to hotel Plaza. Godny też ceny, nocowaliśmy za 150 rupi, czyli około 6 zł za pokój. Wieczór spędziliśmy dyskutując z parą australijskich sześćdziesięciolatków, napychając się przy tym daal bhaat - tradycyjną nepalską potrawą składającą się z ryżu, zupy fasolowej oraz warzyw. Trzeba przyznać, że tradycyjna nepalska kuchnia jest raczej kuchnią objętościową. W obliczu rzadkości mięsa Nepalczycy jedzą fasolę i inne warzywa, ale żeby dostarczyć organizmowi wystarczającą ilość białka, muszą jeść po prostu dużo!
Około 9 poszliśmy już spać. Uczestnicy trekingów zwykle wyruszają z hoteli około 7 rano, nic więc dziwnego, że większość z nich trafia do łóżka wczesnym wieczorem. Tego wieczoru nawet gdybyśmy robić wieczorem coś innego nie mielibyśmy szans, bo w tej wiosce od dwóch dni nie było prądu 😉
Wszystkiego najlepszego mlodej parze!
Dwa dni temu mial miejce slub znanej z rowerowych tras pary - Adama i Adeli Drahanow. Korzystajac ponownie z dobrodziejstwa internetu chcemy zlozyc im najserdeczniejsze zyczenia na nowej drodze zycia 🙂
Nareszcie w Jomson
Tak daleko jeszczen nie bylismy, wiec nadzieje na to, ze tym razem sie uda znow rosly w nas. Przekroczylismy bramke i piechota zmierzalismy do oddalonego o jakies 300 metrow samolotu. W Europie bylibysmy juz pewni, ale tutaj nie mozna byc pewnym zamin kola samolotu nie dotkna plyty docelowego lotniska. Nawet po starcie samoloty czesto zawracaja do macierzystych portow na skutek zmieny pogody.
Dwusilnikowy samolot miescil ok. 15 osob. Wszyscy z aparatami w rekach czekali, az w koncu oderwiemy sie od ziemi. Liczyli na widoki himalajskich szczytow, ale chmury skutecznie je zaslanialy. Widzielismy za to, jak samolot z trudem wznosil sie nad gorskie przelecze i kilkakrotnie przelatywal w odleglosci kilkudziesieciu metrow od stromych gorskich zbocz. Lotnisko w Jomsom znajdowalo sie w dolinie miedzy kilkutysiecznymi szczytami. Manewrty wykonywane przez pilotow budzily szacunek, a w momencie, gdy zatrzymalismy sie przed niewielkim budynkiem lotniska na wszystkich twarzach widoczne byly szerokie usmiechy. Nie bylismy jedyni, ktorzy czekali trzy dni, zeby tutaj dotrzec.
Po odebraniu bagazu i rejestracji na policji oraz w miejscowym biurze informacji turystycznej znalezlismy nocleg. Opisywane w przewodnikach tea house'y przypominaly raczej male hoteliki, a nie herbaciarnie. Ceny noclegow byly bardzo niskie, niejednokrotnie pokoj kosztowal mniej niz butelka piwa, ale gospodarze oczekiwali, ze goscie beda sie u nich stolowac. Na tym wlasnie zarabiali, bo choc odgornie ustalone, ceny posilkow w Mustangu byly raczej wysokie i stanowily wiekszosc wydatkow ponoszonych w gorach.
Po zalatwieniu noclegu i krotkim odpoczynku byla godzina 10, moze 11. Zostawilismy wiec nasze rzeczy i wybralismy sie na lekki rekonesans na wysokosci. Nasza trasa przebiegala szeroka dolina rzeki, ktorej koryto tylko w niewielkim stopniu wypelniala woda. Jechalismy po stosunkowo plaskiej szutrowej drodze otoczeni malowniczyli, co wazne, niezasniezonymi szczytami.
Zasniezone szczyty staly sie dla nas fetyszem, bo w porze monsunowej zwykle przykryte byly gruba warstwa chmur. W Mustangu mialo byc inaczej, bo lezy on w taz. obszarze bezmonsunowym. Chmury niosace opady zatrzymuja sie zwykle na zboczach otaczajacych Mustang siedmio i osiomtysiecznikow.
Pogoda byla swietna, po raz drugiw trakcie naszego wyjazdu slonce nie bylo zasloniete przez geste chmury. Na drodze napotykalismy strumyki glebokie nawet na pol kola, w dodatku bardzo zimne. Wkrotce zorientowalismy sie, ze niektore z nich lepiej pokonywac pieszo, bez butow. Zobaczylismy tez przyozdobiony flagami modlitewnymi most wiszacy. Mimo ze nie znajdowal sie na naszym szlaku, muslismy go przejechac, co okazalo sie trudne, ale przynioslo tez mnostwo frajdy. Proble tkwil nie tylko w tym, ze most sie kolysal. Z biegiem dnia w dolinie zaczynalo wiac, mocno wiac. Nie trudno sie domyslec, ze wlasnie na takim moscie podmuchy wiatru beda najbardziej odczuwalne, szczegolnie dla osoby jadacej z plecakiem..
Po przekroczeniu mostu ruszylismy dalej sciezka z niego prowadzaca. Nie ma przeciez nic ciekawszego niz zjechanie ze szlaku i poszukiwanie atrakcji na wlasna reke. Podjazd byl stromy, szutrowy i pelen zakretow. Z dolu nie bylo widac, co kryje sie dalej, wiec tym chetniej jechalismy do gory. Po kilku minutach ukazaloa sie naszym oczom gorska wioska. Niewielka, polozona na stromym zboczu, z ktorego roztaczal sie malowniczy widok. Wjechalismy w jej waskie przesmyki miedzy budynkami, zeby zobaczyc troche prawdziwego Nepalu. zybko spotkalismy chlopca i starszego faceta rozbawionych pomyslem, ze do ich wioski mozna przyjechac rowerami. Nie mowili po angielsku, ale byli chetni do pomocy przy mapie. Wioska nazywala sie Piling. Zropbilismy w niej jeszcze kilka zdjec i ruszylismy spowrotem na szlak.
I znow w Pokharze
Tak w wielkim skrocie. Wstalismy dzis o godzinie 5 rano i od razu pojechalismy na lotnisku. Spedzilismy tam kolejna dniowke, ale znow odwolano nasz lot. Jutro probujemy po raz trzeci 🙂
Sprawdzian cierpliwosci
"W Nepalu tylko podatki sa pewne" - oto mysl Grzesia podsumowujaca nasze dzisiejsze przygody 🙂 fakt, tu czesto sie cos zmienia i trzeba sie nauczyc pewnej dozy wyrozumialosci. Sadzac po naszych dzisiejszych reakcjach, pierwsze kroki w tej dziedzinie mamy juz za soba.
Na dzis na godzine 9 zaplanowany byl nasz lot do Jomsom na szlaku wokol Annapurny. Przyjechalismy na lotnisko poltorej godziny wczesniej, zeby moc przygotowac rowery do wlozenia na poklad samolotu. Szybko okazalo sie, ze nasz lot mial byc dopiero 5 dzis na tej trasie, a pierwszy ze wzgledu na pogode byl sporo opozniony. Gdy tylko pogoda sie poprawila jeden jedyny samolot danej lini rozpoczal szybkie przelotny z Pokhary do Jomson i spowrotem.
Nie musze wspominac, ze wszystko sie przedluzylo. W koncu okolo 13 udalo nam sie odprawic bagaze. Rowery zostaly przyjete bez wiekszych problemow. Nie mielismy tez problemow z przeniesieniem przez wykrywacz metali kilogramowego zapiecia rowerowego, dwoch dwulitrowych wod mineralnych, potencjalnie ostrych narzedzi rowerowych, a sama kontrola osobista wygladala, jakby policjant mial jakies paranormalne zdolnosci i potrafil ja wykonac niemal na odleglosc. Jedyny problem stanowil kask Grzesia. Policjant stwierdzil, ze jest nieregulaminowy i muslielimy go nadac jako bagaz do luku.
Gdy wszystko wydawalo sie byc na najlepszej drodze i nasz samolot stal juz na pasie startowym, niespodziewanie przybiegl jeden z czlonkow obslugi i powiedzial, ze nasz lot jest odwolany. Nie bylismy jakos zdziwieni, nawet specjalnie zdenerwowani. Widac juz nieco przyzwyczailismy sie do tutejszej rzeczywistosci.
Przebukowalismy bilet i jutro wylot zaplanowany jest na 6:30 🙂
Z Pokhary do Sarangkot
Ze wzgledu na obfite opady (mam na mysli 2 dni bez przerwy) postanowilismy zmienic lokalizacje. Wystarczylo wsiasc do jednego z pobliskich PKSow do Pokhary (w ktorej zgodnie z tablicami klimatycznymi pada 3 razy wiecej niz w Kathmandu) aby zostac wynagrodzonym 2 dniami slonca. Przyjecie w hotelu bylo bardzo cieple - wszyscy ucieszyli sie ze przywiezlismy slonce (wczesniej padalo 5 dni non stop). Tyle wstepu..
Z racji pieknej pogody postanowilismy wysuszyc nasz zmokniety sprzet i wyruszyc na pobliski punkt widokowy, z ktorego roztacza sie przepiekny widok na masyw Annapurny. Oczywiscie pora monsunowa ma to do siebie, ze szanse zobaczenia masywu sa nieznacznie wieksze od wyganej w totka. Wiedzielismy jednak, ze z gory podziwiac bedzie mozna nie tyle gory, co doliny, bo znajdujac sie w Pokharze moglismy bez trudu (nieco odchylajac glowe do tylu) ujrzec na wlasne oczy szczyt, na ktory jechalismy, czyli Sarangkot.
Na poczatku zdawalo sie nam, ze nie jest to zbyt ambitny wyjazd. Pohkara znaduje sie na wysokosci okolo 800 metrow, Sarangkot na ok. 1600, w odleglosci ok. 10 kilometrow. Poczatki takze zapowiadaly, ze szybko i dosc bezbolesnie znajdziemy sie na szczycie. Szybko jednak okazalo sie, ze to nie bedzie takie proste. Podjazd stal sie bardzo stromy, a w dodatku niemal w calosci prowadzil w terenie ani troche nie oslonietym od slonca. Popularna patelnia. Tu wlasnie zauwazylismy, ze Pokhara znajduje sie prawie pol kilometra nizej niz Kathmandu i przez to jest tu o wiele cieplej. O wiele.
Strasznym nie bylo to, ze w trakcie podjezdzania, nawet niezbyt szybkim tempem, pot lal sie z nas strumieniami. Do tego mozna sie przyzwyczaic tranujac kolarstwo gorskie. Problem w tym, ze nawet po 5-minutowym odpoczynku w cieniu pot nadal lal sie strumieniami. Na szczescie wraz ze zdobywaniem wysokosci robilo sie coraz wietrzniej i chlodniej. W dodatku widoki roztaczaly sie na coraz wiekszy obszar i dodawaly nam sil. Jakis kilometr przed szczytem zatrzymalismy w miejscu, do ktorego dowozono paralotniarzy. Ci szybko przygotowywali sprzet, wznosili sie w powietrze, dajac tym samym miejsce dla kolejnych przyjeznych. Grzesiu twierdzi, ze mieli swietne prady wznoszace. Nawet nie znajac tematu jestem w stanie w to uwierzyc, bo bardzo szybko zyskiwali wysokosc.
Nam szlo potem tez nie najgorzej. Dojechalismy niemal do szczytu, a potem juz niestety pieszo zdobylismy punkt widokowy. Zgodnie z oczekiwaniami zasniezonych szczytow nie zobaczylismy, ale juz dobrze widoczne podnoze masywu Annapurny jasno zasygnalizowalo nam, ze te gory sa imponujacych rozmiarow. Swietnie prezentowalo sie takze jezioro, nad ktorym polozona jest Pokhara.
Potem zdecydowalismy, ze zjedziemy na dol nieco inna, trudniejsza droga. Mimo tego, co twierdzi Grzesiek, byla to nasza wspolna decyzja, zainspirowana tylko moim pomyslem. Zdecydowalismy, ze zjedziemy w dol pieszym szlakiem. Nie wiedzielismy o nim za duzo, po prostu na mapie byla zaznaczona minimalna sciezka, ktora prowadzila w pozadanym przez nas kierunku. Dodatkowo para spotkanych przez nas Slowakow powiedziala, ze slyszeli cos o tej drodze. To nam wystarczalo, zeby zdecydowac sie na taki zjazd.
Szybko okazalo sie, ze nawigacja bedzie trudna sprawa, bo nasza mapa byla zbyt malo szczegolowa. Pytalismy w okolicznych wioskach, ale wszyscy kierowali nas droga, ktora wjechalismy na szczyt. Przez moment mielismy nawet malego przewodnika imieniem Bebek, ale jego rower, wyposazony tylko w jedno przelozenie i slabe hamulce nadawal sie tylko na jazde po plaskim. Z czasem, gdy juz zdawalo sie, ze dojezdzamy do wybranej drogi, zaczelo nas juz wkurzac, ze wszyscy kieruja nas spowrotem. Tlumaczylismy im, ze nasze rowery sa nieco lepsze od ich, a i my mamy doswiadczenie w jezdzie po pieszych szlakach. Ostatecznie zaczalem juz mowic, ze mozemy te rowery niesc, byle nie wjezdzac spowrotem do gory.
Pokazali nam droge. Poczatek byl latwy, niemal banalny zjazd po lace. Potem niezbyt strome kamienne schody. Nierowne, ale od czego mamy amortyzatory. Ruszylismy powoli w dol. Z czasem schody stawaly sie coraz bardziej strome. Niekiedy trzeba bylo niesc rower przez uskok w drodze. Z czasem bylo juz na prawde trudno, szczegolnie wtedy, gdy przez schody przeplywal strumy. Mokre kamienie to nie jest nasza ulubiona nawierzchnia. Z bolem musze przyznac, ze czesc zjadu muslielimy prowadzic rowery. W Grzesia przypadku dosc duza czesc. Byl na mnie wkurzony, bo mogl sobie wrocic asfaltem. Z czasem i ja widzialem, ze coraz wiekszej czesci schodkow nie da sie pokonac na siodelku, wiec zaczelismy szukac alternatywnego szlaku.
Latwo zjechalismy z poprzedniego, ale bardzo utrudnilo nam to nawigacje. Ogolny kierunek byl znany - w dol, ale wiele sciezek prowadzilo do nikad. W wielu przypadkach sciezki zasypane byly kamieniami, ktore oberwaly sie z sasiednich stromych zbyczy. Wielokrotnie sie gubilismy, pytalismy ciagle o droge. Mam wrazenie, ze tracilismy wysokosc jeszcze wolniej, niz ja wczesniej zyskiwalismy. Gdy bylismy juz blisko jeziora, brakowalo nam moze 50 metrow przewyzszenia na naszej, skad inad bardzo waskiej sciezce, stanela przeszkoda. Zdaje sie okolo 600-700 kilogramow zywej masy. Wół (przekleilem z wikipedii, bo nie mam polskich znakow). Nie powiem, ze poczulismy sie pewnie. Szybko usunelismy z drogi rowery i siebie i pozwolislismy wolowi przeprowadzic sciezka swoja rodzinke. Potem jeszcze tylko wracajace ze szkoly dzieci nie mogly sie nadziwic, jaka obralismy sobie sciezke.
Straty? - Oszacujemy dopiero jutro, gdy okaze sie, jak bardzo przesadzilismy ze sloncem. Wczesniej, gdy niebo bylo zachmurzone, zrezygnowalismy z uwyzania olejkow do opalania. Dzis jednak swiecilo bardzo mocno, a olejek pozostal w domu.. Oby dobra pogoda utrzymala sie jeszcze przez najblizszych kilka dni, bo jutro lecimy na podboj Annapurny.
Wycieczka moze sie troche przedluzyc, wiec nastepny wpis za minimum 4-5 dni.