Koncowka Annapurna circuit
Lenistwo nie po płaca, o czym przekonaliśmy się w trakcie naszego przedostatniego rowerowego etapu z Jomsom do Tatopani. Droga tworzyła w tym miejscu obszerny zawijas, w środku którego znajdował się mostek nad rwącym potokiem. Kto leniwszy mógł jednak oszczędzić sobie jakieś 800 metrów i na własną rękę przekroczyć rozdwajający się potok. Przekroczenie pierwszej z odnóg było wymagające - silny prąd, głębokość prawie po kolana i do tego śliskie uwierające w stopy kamienie. Nie było łatwo, dlatego też po jej przekroczeniu nie chcieliśmy się cofać, co okazało się błędem.
Druga z odnóg wyglądała dość podobnie, ale okazała się znacznie głębsza. Ja poszedłem pierwszy. Zdjąłem wcześniej buty i przypiołem je do plecaka. Miałem ze sobą cały sprzęt rowerowy, fotograficzny, dokumenty. Woda zakrywała kolana, czasami sięgała nawet pasa, a prąd był na tyle silny, że miałem problemy z utrzymaniem równowagi. Szybko zorientowałem się, że rower nie może mieć styczności z wodą - nie dlatego, że woda go niszczy, ale raczej krótkofalowo w tym momencie myśląc, dlatego, że prąd ciągnie rower z tak dużą siłą, że nie zdołam utrzymać i jego i równowagi. Niesienie roweru nad głową zapobiegało porwaniu go przez wodę, jednak trudno powiedzieć, że umożliwiało przeniesienie przez wodę. Zamist iść stałem raczej w miejscu i balansowałem na tych śliskich kamieniach z trudem walcząc, aby nie wpaść do wody. Wtedy zrozumiałem, że czasem warto nadłożyć trochę drogi.
Strumyki i potoki były tematem przewodnim tego dnia. Przyszło nam ich jeszcze przekroczyć kilka. W końcu jechaliśmy doliną rzeki o sporej liczbie dopływów. Po około 35 km interwału - przeplatających się krótkich podjazdów i zjazdów - nasza trasa z większym zdecydowaniem obrała kierunek w dół. Zjazd był szybki, szutrowy i kręty, a zza kolejnych zakrętów nie jednokrotnie wyjeżdżały jeepy czy autobusy, których zwinność w tak ciężkim terenie naprawdę podziwialiśmy. Frajda ze zjazdu sprawiła, że zanim się obejrzeliśmy znajdowaliśmy się w zupełnie innym otoczeniu.
Niemal tysiąc metrów niżej niż poprzednio dolina rzeczna stała się wyraźnie węższa, jej zbocza stromsze, a szum rzeki był już na tyle mocny, że utrydniał rozmawianie. Spływająca górskimi potokami woda coraz częsciej formowała efektowne wodospady, a droga prowadząca doliną była częściowo wykuta w zboczach gór. Z jednej strony drogi była zwykle wysoka ściana, z drugiej zaś 100-metrowa przepaść do rzeki. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach drogi czasem się osuwają, szczególnie w sezonie monsunowym, w którym to przyszło nam odwiedzić Nepal. W jednym z miejsc było uwięzionych około 10 autobusów i ciężarówek. Z jednej strony zapadła się droga, z drugiej strony drogę zalała rzeka.
Po 6 godzinach jazdy, głównie w dół dojechaliśmy do Tatopani, miejscowości słynącej z gorących źródeł. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zjechawszy na wysokość ok. 1000 m n.p.m. byliśmy spowrotem w strefie klimatu tropikalnego. W tych warunkach miało się raczej ochotę na zimne piwo, niż gorącą kompiel, więc w ramach kompromisu pogodziliśmy te dwa luksusy 🙂
Cel Thorung La
Tego dnia budzik znów zadzwonił około 5 rano. Wtedy mniejwięcej wschodziło słońce, wtedy też powietrze było najbardziej przejrzyste, a chmury nie zdąrzyły się jeszcze zgromadzić w dolinie - jednym słowem górskie panoramy robiły wtedy największe wrażenie, więc warto było wstać nawet po trudniejszej i nie do końca przespanej nocy na wysokości.
Grześ długo czekał na takie warunki jak w dolinie otaczającej Mukinath. Od początku wyjazdu miał pomysł na zdjęcie, ale nie było go gdzie zrealizować. Tym razem było jednak inaczej, więc wdrapaliśmy się po wąskich schodach z rowerami na dach naszego hotelu i urządziliśmy minisesję. Zdaje się, że Grześ załączył już z niej zdjęcia do poniższej galerii.
Także pogoda tego dnia była prześliczna, więc zdecydowaliśmy ruszyć wyżej z oficjalnym celem na 4000 metrów. Pierwsze kilometry mineły szybko i dość bezboleśnie. Droga stroma, ale utwardzona, a i jakby łatwiej się oddychało niż dzień wcześniej. Dopiero potem wjechaliśmy na pieszy szlak wiodący do najwyższej przełęczy trekingowej na świecie - Thorung La (5416m). Szlak na przełęcz praktycznie nigdy nie jest pokonywany w tym kierunku, bo nie dość, że podejście z noclegu na 3800 m na 5416 m jest niesamowicie męczące, to jeszcze różnica wysokości bardzo nasila objawy choroby wysokościowej. Nawet miejscowi tragarze spotykani przez nas w drodze z przełęczy mówili, że kręci im się w głowie, co nie powinno dziwić. Na wysokości 5400 m ciśnienie powietrza jest o około 55% niższe niż na poziomie morza!
Po wjechaniu na szlak było już trudniej - węziej, stromiej i musieliśmy radzić sobie z kamienistym podłożem. Od tego momentu kolejne metry zdobywaliśmy z trudem. Na horyzoncie widać było ostatnią herbaciarnię przed przełęczą i wkrótce to ona stała się naszym celem tego dnia. Za nią była już tylko ściana, tam nawet wniesienie roweru byłoby wielkim wyzawniem.
Po drodze spotkaliśmy kiloro trekerów idących z przełęczy (zdobyli ją od drugiej strony) i trzeba przyznać, że pomysł eksploracji tych terenów na rowerze wzbudzał w nich zaciekawienie i spory szacunek. Przejechanie od Mukinath do wspomnianej restauracji zajęło nam przeszło godzinę i zabrało sporo sił, których potrzebowaliśmy jeszcze dziś na dość długą drogę powrotną do Jomsom. Tabliczka na restauracji z dumą oznajmiała, że znajdujemy się właśnie na wysokości 4200 metrów, co okazało się maksymalną wysokością, na jaką można było wjechać. Oczywiście kusiło nas wcześniej, żeby zdobyć te 4500 m, ale ozaczałoby to wyłącznie noszenie roweru pod strome podejście - a nie jest to nasze hobby.
Naszym hobby są za to zjazdy takie jak ten spowrotem do Mukinath! Szybki, kamienisty, trochę kręty - dawał możliwości poczucia prędkości i podniesienia poziomu adrenaliny. Uśmiechy same pojawiały się na naszych twarzach 🙂 Ale co dobre szybko się kończy - o ile podjazd zajął przeszło godzinę, o tyle zjazd poniżej 10 minut (wliczając czas na robienie zdjęć)!
Nareszcie w Jomson
Tak daleko jeszczen nie bylismy, wiec nadzieje na to, ze tym razem sie uda znow rosly w nas. Przekroczylismy bramke i piechota zmierzalismy do oddalonego o jakies 300 metrow samolotu. W Europie bylibysmy juz pewni, ale tutaj nie mozna byc pewnym zamin kola samolotu nie dotkna plyty docelowego lotniska. Nawet po starcie samoloty czesto zawracaja do macierzystych portow na skutek zmieny pogody.
Dwusilnikowy samolot miescil ok. 15 osob. Wszyscy z aparatami w rekach czekali, az w koncu oderwiemy sie od ziemi. Liczyli na widoki himalajskich szczytow, ale chmury skutecznie je zaslanialy. Widzielismy za to, jak samolot z trudem wznosil sie nad gorskie przelecze i kilkakrotnie przelatywal w odleglosci kilkudziesieciu metrow od stromych gorskich zbocz. Lotnisko w Jomsom znajdowalo sie w dolinie miedzy kilkutysiecznymi szczytami. Manewrty wykonywane przez pilotow budzily szacunek, a w momencie, gdy zatrzymalismy sie przed niewielkim budynkiem lotniska na wszystkich twarzach widoczne byly szerokie usmiechy. Nie bylismy jedyni, ktorzy czekali trzy dni, zeby tutaj dotrzec.
Po odebraniu bagazu i rejestracji na policji oraz w miejscowym biurze informacji turystycznej znalezlismy nocleg. Opisywane w przewodnikach tea house'y przypominaly raczej male hoteliki, a nie herbaciarnie. Ceny noclegow byly bardzo niskie, niejednokrotnie pokoj kosztowal mniej niz butelka piwa, ale gospodarze oczekiwali, ze goscie beda sie u nich stolowac. Na tym wlasnie zarabiali, bo choc odgornie ustalone, ceny posilkow w Mustangu byly raczej wysokie i stanowily wiekszosc wydatkow ponoszonych w gorach.
Po zalatwieniu noclegu i krotkim odpoczynku byla godzina 10, moze 11. Zostawilismy wiec nasze rzeczy i wybralismy sie na lekki rekonesans na wysokosci. Nasza trasa przebiegala szeroka dolina rzeki, ktorej koryto tylko w niewielkim stopniu wypelniala woda. Jechalismy po stosunkowo plaskiej szutrowej drodze otoczeni malowniczyli, co wazne, niezasniezonymi szczytami.
Zasniezone szczyty staly sie dla nas fetyszem, bo w porze monsunowej zwykle przykryte byly gruba warstwa chmur. W Mustangu mialo byc inaczej, bo lezy on w taz. obszarze bezmonsunowym. Chmury niosace opady zatrzymuja sie zwykle na zboczach otaczajacych Mustang siedmio i osiomtysiecznikow.
Pogoda byla swietna, po raz drugiw trakcie naszego wyjazdu slonce nie bylo zasloniete przez geste chmury. Na drodze napotykalismy strumyki glebokie nawet na pol kola, w dodatku bardzo zimne. Wkrotce zorientowalismy sie, ze niektore z nich lepiej pokonywac pieszo, bez butow. Zobaczylismy tez przyozdobiony flagami modlitewnymi most wiszacy. Mimo ze nie znajdowal sie na naszym szlaku, muslismy go przejechac, co okazalo sie trudne, ale przynioslo tez mnostwo frajdy. Proble tkwil nie tylko w tym, ze most sie kolysal. Z biegiem dnia w dolinie zaczynalo wiac, mocno wiac. Nie trudno sie domyslec, ze wlasnie na takim moscie podmuchy wiatru beda najbardziej odczuwalne, szczegolnie dla osoby jadacej z plecakiem..
Po przekroczeniu mostu ruszylismy dalej sciezka z niego prowadzaca. Nie ma przeciez nic ciekawszego niz zjechanie ze szlaku i poszukiwanie atrakcji na wlasna reke. Podjazd byl stromy, szutrowy i pelen zakretow. Z dolu nie bylo widac, co kryje sie dalej, wiec tym chetniej jechalismy do gory. Po kilku minutach ukazaloa sie naszym oczom gorska wioska. Niewielka, polozona na stromym zboczu, z ktorego roztaczal sie malowniczy widok. Wjechalismy w jej waskie przesmyki miedzy budynkami, zeby zobaczyc troche prawdziwego Nepalu. zybko spotkalismy chlopca i starszego faceta rozbawionych pomyslem, ze do ich wioski mozna przyjechac rowerami. Nie mowili po angielsku, ale byli chetni do pomocy przy mapie. Wioska nazywala sie Piling. Zropbilismy w niej jeszcze kilka zdjec i ruszylismy spowrotem na szlak.