Nepal rowerem Egzotyczna przygoda na rowerze

24wrz/100

Koncowka Annapurna circuit

Lenistwo nie po płaca, o czym przekonaliśmy się w trakcie naszego przedostatniego rowerowego etapu z Jomsom do Tatopani. Droga tworzyła w tym miejscu obszerny zawijas, w środku którego znajdował się mostek nad rwącym potokiem. Kto leniwszy mógł jednak oszczędzić sobie jakieś 800 metrów i na własną rękę przekroczyć rozdwajający się potok. Przekroczenie pierwszej z odnóg było wymagające - silny prąd, głębokość prawie po kolana i do tego śliskie uwierające w stopy kamienie. Nie było łatwo, dlatego też po jej przekroczeniu nie chcieliśmy się cofać, co okazało się błędem.

Druga z  odnóg wyglądała dość podobnie, ale okazała się znacznie głębsza. Ja poszedłem pierwszy. Zdjąłem wcześniej buty i przypiołem je do plecaka. Miałem ze sobą cały sprzęt rowerowy, fotograficzny, dokumenty. Woda zakrywała kolana, czasami sięgała nawet pasa, a prąd był na tyle silny, że miałem problemy z utrzymaniem równowagi. Szybko zorientowałem się, że rower nie może mieć styczności z wodą - nie dlatego, że woda go niszczy, ale raczej krótkofalowo w tym momencie myśląc, dlatego, że prąd ciągnie rower z tak dużą siłą, że nie zdołam utrzymać i jego i równowagi. Niesienie roweru nad głową zapobiegało porwaniu go przez wodę, jednak trudno powiedzieć, że umożliwiało przeniesienie przez wodę. Zamist iść stałem raczej w miejscu i balansowałem na tych śliskich kamieniach z trudem walcząc, aby nie wpaść do wody. Wtedy zrozumiałem, że czasem warto nadłożyć trochę drogi.

Strumyki i potoki były tematem przewodnim tego dnia. Przyszło nam ich jeszcze przekroczyć kilka. W końcu jechaliśmy doliną rzeki o sporej liczbie dopływów. Po około 35 km interwału - przeplatających się krótkich podjazdów i zjazdów - nasza trasa z większym zdecydowaniem obrała kierunek w dół. Zjazd był szybki, szutrowy i kręty, a zza kolejnych zakrętów nie jednokrotnie wyjeżdżały jeepy czy autobusy, których zwinność w tak ciężkim terenie naprawdę podziwialiśmy. Frajda ze zjazdu sprawiła, że zanim się obejrzeliśmy znajdowaliśmy się w zupełnie innym otoczeniu.

Niemal tysiąc metrów niżej niż poprzednio dolina rzeczna stała się wyraźnie węższa, jej zbocza stromsze, a szum rzeki był już na tyle mocny, że utrydniał rozmawianie. Spływająca górskimi potokami woda coraz częsciej formowała efektowne wodospady, a droga prowadząca doliną była częściowo wykuta w zboczach gór. Z jednej strony drogi była zwykle wysoka ściana, z drugiej zaś 100-metrowa przepaść do rzeki. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach drogi czasem się osuwają, szczególnie w sezonie monsunowym, w którym to przyszło nam odwiedzić Nepal. W jednym z miejsc było uwięzionych około 10 autobusów i ciężarówek. Z jednej strony zapadła się droga, z drugiej strony drogę zalała rzeka.

Po 6 godzinach jazdy, głównie w dół dojechaliśmy do Tatopani, miejscowości słynącej z gorących źródeł. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zjechawszy na wysokość ok. 1000 m n.p.m. byliśmy spowrotem w strefie klimatu tropikalnego. W tych warunkach miało się raczej ochotę na zimne piwo, niż gorącą kompiel, więc w ramach kompromisu pogodziliśmy te dwa luksusy 🙂

20wrz/100

W drodze do Muktinath

- "Czy na tej wysokości przyspieszenie grawitacyjne jest większe?"

- "Eeee?" - inteligentne pytanie, inteligentna odpowiedź.

- "Bo czuję, jak mnie koc wciska w łóżko."

Oto fragment rozmowy, którą odbyliśmy wypoczywając w hotelu o wdzięcznej nazwie Plaza, tuż po dojechaniu na 3500 metrów. Pierwotnie planowaliśmy wdrapać się jeszcze wyżej, do położonego na 3800 m Mukinath, ale nie daliśmy rady. Podjazd, który pokonywaliśmy był w naszej wspólnej ocenie najcięższym w naszym życiu. Różnica poziomów wynosiła ledwie 700 metrów, czyli sporo mniej od podjazdu na Śnieżkę, który kilkukrotnie popełniliśmy, ale wypakowane plecaki, wysoka temperatura i przede wszystkim znaczna wysokość sprawiły, że każdy pokonywany metr czuliśmy w płucach. Co gorsza nawet po zatrzymaniu ustabilizowanie oddechu wymagało sporo czasu.

Dopiero tego dnia poczuliśmy na własnej skórze, jak zmiana wysokości (i niepełna aklimatyzacja) oddziałuje na nasze organizmy.  Bolały nas głowy, każde podniesienie ręki czy nogi wymagało głębszego wdechu, a co najciekawsze, nawet mało śmieszne żarty wywoływały fale śmiechu.

Nasz pokój był niewielki - 4 ściany, sufit, okno, 2 łóżka i żarówka. Standard godny nazwy - w końcu był to hotel Plaza. Godny też ceny, nocowaliśmy za 150 rupi, czyli około 6 zł za pokój. Wieczór spędziliśmy dyskutując z parą australijskich sześćdziesięciolatków, napychając się przy tym daal bhaat - tradycyjną nepalską potrawą składającą się z ryżu, zupy fasolowej oraz warzyw. Trzeba przyznać, że tradycyjna nepalska kuchnia jest raczej kuchnią objętościową. W obliczu rzadkości mięsa Nepalczycy jedzą fasolę i inne warzywa, ale żeby dostarczyć organizmowi wystarczającą ilość białka, muszą jeść po prostu dużo!

Około 9 poszliśmy już spać. Uczestnicy trekingów zwykle wyruszają z hoteli około 7 rano, nic więc dziwnego, że większość z nich trafia do łóżka wczesnym wieczorem. Tego wieczoru nawet gdybyśmy robić wieczorem coś innego nie mielibyśmy szans, bo w tej wiosce od dwóch dni nie było prądu 😉

9wrz/100

Nareszcie w Jomson

Tak daleko jeszczen nie bylismy, wiec nadzieje na to, ze tym razem sie uda znow rosly w nas. Przekroczylismy bramke i piechota zmierzalismy do oddalonego o jakies 300 metrow samolotu. W Europie bylibysmy juz pewni, ale tutaj nie mozna byc pewnym zamin kola samolotu nie dotkna plyty docelowego lotniska. Nawet po starcie samoloty czesto zawracaja do macierzystych portow na skutek zmieny pogody.
Dwusilnikowy samolot miescil ok. 15 osob. Wszyscy z aparatami w rekach czekali, az w koncu oderwiemy sie od ziemi. Liczyli na widoki himalajskich szczytow, ale chmury skutecznie je zaslanialy. Widzielismy za to, jak samolot z trudem wznosil sie nad gorskie przelecze i kilkakrotnie przelatywal w odleglosci kilkudziesieciu metrow od stromych gorskich zbocz. Lotnisko w Jomsom znajdowalo sie w dolinie miedzy kilkutysiecznymi szczytami. Manewrty wykonywane przez pilotow budzily szacunek, a w momencie, gdy zatrzymalismy sie przed niewielkim budynkiem lotniska na wszystkich twarzach widoczne byly szerokie usmiechy. Nie bylismy jedyni, ktorzy czekali trzy dni, zeby tutaj dotrzec.
Po odebraniu bagazu i rejestracji na policji oraz w miejscowym biurze informacji turystycznej znalezlismy nocleg. Opisywane w przewodnikach tea house'y przypominaly raczej male hoteliki, a nie herbaciarnie. Ceny noclegow byly bardzo niskie, niejednokrotnie pokoj kosztowal mniej niz butelka piwa, ale gospodarze oczekiwali, ze goscie beda sie u nich stolowac. Na tym wlasnie zarabiali, bo choc odgornie ustalone, ceny posilkow w Mustangu byly raczej wysokie i stanowily wiekszosc wydatkow ponoszonych w gorach.
Po zalatwieniu noclegu i krotkim odpoczynku byla godzina 10, moze 11. Zostawilismy wiec nasze rzeczy i wybralismy sie na lekki rekonesans na wysokosci. Nasza trasa przebiegala szeroka dolina rzeki, ktorej koryto tylko w niewielkim stopniu wypelniala woda. Jechalismy po stosunkowo plaskiej szutrowej drodze otoczeni malowniczyli, co wazne, niezasniezonymi szczytami.
Zasniezone szczyty staly sie dla nas fetyszem, bo w porze monsunowej zwykle przykryte byly gruba warstwa chmur. W Mustangu mialo byc inaczej, bo lezy on w taz. obszarze bezmonsunowym. Chmury niosace opady zatrzymuja sie zwykle na zboczach otaczajacych Mustang siedmio i osiomtysiecznikow.
Pogoda byla swietna, po raz drugiw trakcie naszego wyjazdu slonce nie bylo zasloniete przez geste chmury. Na drodze napotykalismy strumyki glebokie nawet na pol kola, w dodatku bardzo zimne. Wkrotce zorientowalismy sie, ze niektore z nich lepiej pokonywac pieszo, bez butow. Zobaczylismy tez przyozdobiony flagami modlitewnymi most wiszacy. Mimo ze nie znajdowal sie na naszym szlaku, muslismy go przejechac, co okazalo sie trudne, ale przynioslo tez mnostwo frajdy. Proble tkwil nie tylko w tym, ze most sie kolysal. Z biegiem dnia w dolinie zaczynalo wiac, mocno wiac. Nie trudno sie domyslec, ze wlasnie na takim moscie podmuchy wiatru beda najbardziej odczuwalne, szczegolnie dla osoby jadacej z plecakiem..
Po przekroczeniu mostu ruszylismy dalej sciezka z niego prowadzaca. Nie ma przeciez nic ciekawszego niz zjechanie ze szlaku i poszukiwanie atrakcji na wlasna reke. Podjazd byl stromy, szutrowy i pelen zakretow. Z dolu nie bylo widac, co kryje sie dalej, wiec tym chetniej jechalismy do gory. Po kilku minutach ukazaloa sie naszym oczom gorska wioska. Niewielka, polozona na stromym zboczu, z ktorego roztaczal sie malowniczy widok. Wjechalismy w jej waskie przesmyki miedzy budynkami, zeby zobaczyc troche prawdziwego Nepalu. zybko spotkalismy chlopca i starszego faceta rozbawionych pomyslem, ze do ich wioski mozna przyjechac rowerami. Nie mowili po angielsku, ale byli chetni do pomocy przy mapie. Wioska nazywala sie Piling. Zropbilismy w niej jeszcze kilka zdjec i ruszylismy spowrotem na szlak.

6wrz/100

Sprawdzian cierpliwosci

"W Nepalu tylko podatki sa pewne" - oto mysl Grzesia podsumowujaca nasze dzisiejsze przygody 🙂 fakt, tu czesto sie cos zmienia i trzeba sie nauczyc pewnej dozy wyrozumialosci. Sadzac po naszych dzisiejszych reakcjach, pierwsze kroki w tej dziedzinie mamy juz za soba.

Na dzis na godzine 9 zaplanowany byl nasz lot do Jomsom na szlaku wokol Annapurny. Przyjechalismy na lotnisko poltorej godziny wczesniej, zeby moc przygotowac rowery do wlozenia na poklad samolotu. Szybko okazalo sie, ze nasz lot mial byc dopiero 5 dzis na tej trasie, a pierwszy ze wzgledu na pogode byl sporo opozniony. Gdy tylko pogoda sie poprawila jeden jedyny samolot danej lini rozpoczal szybkie przelotny z Pokhary do Jomson i spowrotem.

Nie musze wspominac, ze wszystko sie przedluzylo. W koncu okolo 13 udalo nam sie odprawic bagaze. Rowery zostaly przyjete bez wiekszych problemow. Nie mielismy tez problemow z przeniesieniem przez wykrywacz metali kilogramowego zapiecia rowerowego, dwoch dwulitrowych wod mineralnych, potencjalnie ostrych narzedzi rowerowych, a sama kontrola osobista wygladala, jakby policjant mial jakies paranormalne zdolnosci i potrafil ja wykonac niemal na odleglosc. Jedyny problem stanowil kask Grzesia. Policjant stwierdzil, ze jest nieregulaminowy i muslielimy go nadac jako bagaz do luku.

Gdy wszystko wydawalo sie byc na najlepszej drodze i nasz samolot stal juz na pasie startowym, niespodziewanie przybiegl jeden z czlonkow obslugi i powiedzial, ze nasz lot jest odwolany. Nie bylismy jakos zdziwieni, nawet specjalnie zdenerwowani. Widac juz nieco przyzwyczailismy sie do tutejszej rzeczywistosci.

Przebukowalismy bilet i jutro wylot zaplanowany jest na 6:30 🙂