Nepal rowerem Egzotyczna przygoda na rowerze

22wrz/100

Cel Thorung La

Tego dnia budzik znów zadzwonił około 5 rano. Wtedy mniejwięcej wschodziło słońce, wtedy też powietrze było najbardziej przejrzyste, a chmury nie zdąrzyły się jeszcze zgromadzić w dolinie - jednym słowem górskie panoramy robiły wtedy największe wrażenie, więc warto było wstać nawet po trudniejszej i nie do końca przespanej nocy na wysokości.

Grześ długo czekał na takie warunki jak w dolinie otaczającej Mukinath. Od początku wyjazdu miał pomysł na zdjęcie, ale nie było go gdzie zrealizować. Tym razem było jednak inaczej, więc wdrapaliśmy się po wąskich schodach z rowerami na dach naszego hotelu i urządziliśmy minisesję. Zdaje się, że Grześ załączył już z niej zdjęcia do poniższej galerii.

Także pogoda tego dnia była prześliczna, więc zdecydowaliśmy ruszyć wyżej z oficjalnym celem na 4000 metrów. Pierwsze kilometry mineły szybko i dość bezboleśnie. Droga stroma, ale utwardzona, a i jakby łatwiej się oddychało niż dzień wcześniej. Dopiero potem wjechaliśmy na pieszy szlak wiodący do najwyższej przełęczy trekingowej na świecie - Thorung La (5416m). Szlak na przełęcz praktycznie nigdy nie jest pokonywany w tym kierunku, bo nie dość, że podejście z noclegu na 3800 m na 5416 m jest niesamowicie męczące, to jeszcze różnica wysokości bardzo nasila objawy choroby wysokościowej. Nawet miejscowi tragarze spotykani przez nas w drodze z przełęczy mówili, że kręci im się w głowie, co nie powinno dziwić. Na wysokości 5400 m ciśnienie powietrza jest o około 55% niższe niż na poziomie morza!

Po wjechaniu na szlak było już trudniej - węziej, stromiej i musieliśmy radzić sobie z kamienistym podłożem. Od tego momentu kolejne metry zdobywaliśmy z trudem. Na horyzoncie widać było ostatnią herbaciarnię przed przełęczą i wkrótce to ona stała się naszym celem tego dnia. Za nią była już tylko ściana, tam nawet wniesienie roweru byłoby wielkim wyzawniem.

Po drodze spotkaliśmy kiloro trekerów idących z przełęczy (zdobyli ją od drugiej strony) i trzeba przyznać, że pomysł eksploracji tych terenów na rowerze wzbudzał w nich zaciekawienie i spory szacunek. Przejechanie od Mukinath do wspomnianej restauracji zajęło nam przeszło godzinę i zabrało sporo sił, których potrzebowaliśmy jeszcze dziś na dość długą drogę powrotną do Jomsom. Tabliczka na restauracji z dumą oznajmiała, że znajdujemy się właśnie na wysokości 4200 metrów, co okazało się maksymalną wysokością, na jaką można było wjechać. Oczywiście kusiło nas wcześniej, żeby zdobyć te 4500 m, ale ozaczałoby to wyłącznie noszenie roweru pod strome podejście - a nie jest to nasze hobby.

Naszym hobby są za to zjazdy takie jak ten spowrotem do Mukinath! Szybki, kamienisty, trochę kręty - dawał możliwości poczucia prędkości i podniesienia poziomu adrenaliny. Uśmiechy same pojawiały się na naszych twarzach 🙂 Ale co dobre szybko się kończy - o ile podjazd zajął przeszło godzinę, o tyle zjazd poniżej 10 minut (wliczając czas na robienie zdjęć)!

20wrz/100

W drodze do Muktinath

- "Czy na tej wysokości przyspieszenie grawitacyjne jest większe?"

- "Eeee?" - inteligentne pytanie, inteligentna odpowiedź.

- "Bo czuję, jak mnie koc wciska w łóżko."

Oto fragment rozmowy, którą odbyliśmy wypoczywając w hotelu o wdzięcznej nazwie Plaza, tuż po dojechaniu na 3500 metrów. Pierwotnie planowaliśmy wdrapać się jeszcze wyżej, do położonego na 3800 m Mukinath, ale nie daliśmy rady. Podjazd, który pokonywaliśmy był w naszej wspólnej ocenie najcięższym w naszym życiu. Różnica poziomów wynosiła ledwie 700 metrów, czyli sporo mniej od podjazdu na Śnieżkę, który kilkukrotnie popełniliśmy, ale wypakowane plecaki, wysoka temperatura i przede wszystkim znaczna wysokość sprawiły, że każdy pokonywany metr czuliśmy w płucach. Co gorsza nawet po zatrzymaniu ustabilizowanie oddechu wymagało sporo czasu.

Dopiero tego dnia poczuliśmy na własnej skórze, jak zmiana wysokości (i niepełna aklimatyzacja) oddziałuje na nasze organizmy.  Bolały nas głowy, każde podniesienie ręki czy nogi wymagało głębszego wdechu, a co najciekawsze, nawet mało śmieszne żarty wywoływały fale śmiechu.

Nasz pokój był niewielki - 4 ściany, sufit, okno, 2 łóżka i żarówka. Standard godny nazwy - w końcu był to hotel Plaza. Godny też ceny, nocowaliśmy za 150 rupi, czyli około 6 zł za pokój. Wieczór spędziliśmy dyskutując z parą australijskich sześćdziesięciolatków, napychając się przy tym daal bhaat - tradycyjną nepalską potrawą składającą się z ryżu, zupy fasolowej oraz warzyw. Trzeba przyznać, że tradycyjna nepalska kuchnia jest raczej kuchnią objętościową. W obliczu rzadkości mięsa Nepalczycy jedzą fasolę i inne warzywa, ale żeby dostarczyć organizmowi wystarczającą ilość białka, muszą jeść po prostu dużo!

Około 9 poszliśmy już spać. Uczestnicy trekingów zwykle wyruszają z hoteli około 7 rano, nic więc dziwnego, że większość z nich trafia do łóżka wczesnym wieczorem. Tego wieczoru nawet gdybyśmy robić wieczorem coś innego nie mielibyśmy szans, bo w tej wiosce od dwóch dni nie było prądu 😉