Nepal rowerem Egzotyczna przygoda na rowerze

11paź/100

Kilka slow podsumowania

Wyprawa do Nepalu była dla nas dużym wyzwaniem organizacyjnym, a niejednokrotnie także kondycyjnym, ale przede wszystkim wielką przygodą rowerową. Przygodą, która dobiegła niestety końca. Na szczęście pozostawiła po sobie setki zdjęć i dziesiątki związanych z nimi wspomnień, których nikt nam nie odbierze. Jednym słowem marzyliśmy o wyprawie rowerowej w Himalaje i nasze marzenie się spełniło!

Zgodnie z naszymi przewidywaniami sezon monsunowy okazał się trudnym dla tego typu wyprawy. Niepewne zdrowie Grzesia w połączeniu z deszczową pogodą zatrzymały nas kilkukrotnie w hotelu, a chmury przez długi czas zasłaniały jakiekolwiek górskie szczyty. Z drugiej strony, gdy już uciekliśmy monsunowi, mogliśmy się cieszyć niemal pustymi szlakami.

Nepal ma naszym zdaniem wielki rowerowy potencjał. Imponujące szczyty, ciepła pogoda i wielka różnorodność pieszych szlaków, które z powodzeniem można przemierzać rowerem, wszystkie sprawiają, że Nepal jest spełnieniem marzeń kolarza górskiego. Co ważne kolarz ten nie musi taszczyć ze sobą namiotu i karimaty, bo na szlakach znajduje wielką różnorodność noclegów oraz niewielkich restauracji w bardzo przystępnych cenach, a to bardzo ułatwia podróż i podnosi jej standard.

Nepal jest także wyzwaniem. Nie wszystko można tu załatwić od razu. Czasem testuje naszą cierpliwość (np. gdy czekamy 3 dni na samolot), bo życie toczy się tam innym tempem, do którego trzeba się przyzwyczaić. Trzeba także umieć znaleźć odpowiednie miejsca do jazdy rowerem, bo wiele z nich jest za trudne (trzeba cały czas rower nosić) lub zbyt ruchliwe (kierowcy nie uważają na rowerzystów). Gdy już odnajdzie się te miejsca, życie tam toczy się w innym wymiarze.

Już obiecaliśmy sobie, że kiedyś do Nepalu wrócimy. Mamy już pomysły na nowe ciekawe trasy, bo w końcu gdzie znaleźć najlepsze warunki do jazdy rowerem górskim, jak nie w najwyższych górach świata!

22wrz/100

Cel Thorung La

Tego dnia budzik znów zadzwonił około 5 rano. Wtedy mniejwięcej wschodziło słońce, wtedy też powietrze było najbardziej przejrzyste, a chmury nie zdąrzyły się jeszcze zgromadzić w dolinie - jednym słowem górskie panoramy robiły wtedy największe wrażenie, więc warto było wstać nawet po trudniejszej i nie do końca przespanej nocy na wysokości.

Grześ długo czekał na takie warunki jak w dolinie otaczającej Mukinath. Od początku wyjazdu miał pomysł na zdjęcie, ale nie było go gdzie zrealizować. Tym razem było jednak inaczej, więc wdrapaliśmy się po wąskich schodach z rowerami na dach naszego hotelu i urządziliśmy minisesję. Zdaje się, że Grześ załączył już z niej zdjęcia do poniższej galerii.

Także pogoda tego dnia była prześliczna, więc zdecydowaliśmy ruszyć wyżej z oficjalnym celem na 4000 metrów. Pierwsze kilometry mineły szybko i dość bezboleśnie. Droga stroma, ale utwardzona, a i jakby łatwiej się oddychało niż dzień wcześniej. Dopiero potem wjechaliśmy na pieszy szlak wiodący do najwyższej przełęczy trekingowej na świecie - Thorung La (5416m). Szlak na przełęcz praktycznie nigdy nie jest pokonywany w tym kierunku, bo nie dość, że podejście z noclegu na 3800 m na 5416 m jest niesamowicie męczące, to jeszcze różnica wysokości bardzo nasila objawy choroby wysokościowej. Nawet miejscowi tragarze spotykani przez nas w drodze z przełęczy mówili, że kręci im się w głowie, co nie powinno dziwić. Na wysokości 5400 m ciśnienie powietrza jest o około 55% niższe niż na poziomie morza!

Po wjechaniu na szlak było już trudniej - węziej, stromiej i musieliśmy radzić sobie z kamienistym podłożem. Od tego momentu kolejne metry zdobywaliśmy z trudem. Na horyzoncie widać było ostatnią herbaciarnię przed przełęczą i wkrótce to ona stała się naszym celem tego dnia. Za nią była już tylko ściana, tam nawet wniesienie roweru byłoby wielkim wyzawniem.

Po drodze spotkaliśmy kiloro trekerów idących z przełęczy (zdobyli ją od drugiej strony) i trzeba przyznać, że pomysł eksploracji tych terenów na rowerze wzbudzał w nich zaciekawienie i spory szacunek. Przejechanie od Mukinath do wspomnianej restauracji zajęło nam przeszło godzinę i zabrało sporo sił, których potrzebowaliśmy jeszcze dziś na dość długą drogę powrotną do Jomsom. Tabliczka na restauracji z dumą oznajmiała, że znajdujemy się właśnie na wysokości 4200 metrów, co okazało się maksymalną wysokością, na jaką można było wjechać. Oczywiście kusiło nas wcześniej, żeby zdobyć te 4500 m, ale ozaczałoby to wyłącznie noszenie roweru pod strome podejście - a nie jest to nasze hobby.

Naszym hobby są za to zjazdy takie jak ten spowrotem do Mukinath! Szybki, kamienisty, trochę kręty - dawał możliwości poczucia prędkości i podniesienia poziomu adrenaliny. Uśmiechy same pojawiały się na naszych twarzach 🙂 Ale co dobre szybko się kończy - o ile podjazd zajął przeszło godzinę, o tyle zjazd poniżej 10 minut (wliczając czas na robienie zdjęć)!