Nepal rowerem Egzotyczna przygoda na rowerze

9wrz/100

Nareszcie w Jomson

Tak daleko jeszczen nie bylismy, wiec nadzieje na to, ze tym razem sie uda znow rosly w nas. Przekroczylismy bramke i piechota zmierzalismy do oddalonego o jakies 300 metrow samolotu. W Europie bylibysmy juz pewni, ale tutaj nie mozna byc pewnym zamin kola samolotu nie dotkna plyty docelowego lotniska. Nawet po starcie samoloty czesto zawracaja do macierzystych portow na skutek zmieny pogody.
Dwusilnikowy samolot miescil ok. 15 osob. Wszyscy z aparatami w rekach czekali, az w koncu oderwiemy sie od ziemi. Liczyli na widoki himalajskich szczytow, ale chmury skutecznie je zaslanialy. Widzielismy za to, jak samolot z trudem wznosil sie nad gorskie przelecze i kilkakrotnie przelatywal w odleglosci kilkudziesieciu metrow od stromych gorskich zbocz. Lotnisko w Jomsom znajdowalo sie w dolinie miedzy kilkutysiecznymi szczytami. Manewrty wykonywane przez pilotow budzily szacunek, a w momencie, gdy zatrzymalismy sie przed niewielkim budynkiem lotniska na wszystkich twarzach widoczne byly szerokie usmiechy. Nie bylismy jedyni, ktorzy czekali trzy dni, zeby tutaj dotrzec.
Po odebraniu bagazu i rejestracji na policji oraz w miejscowym biurze informacji turystycznej znalezlismy nocleg. Opisywane w przewodnikach tea house'y przypominaly raczej male hoteliki, a nie herbaciarnie. Ceny noclegow byly bardzo niskie, niejednokrotnie pokoj kosztowal mniej niz butelka piwa, ale gospodarze oczekiwali, ze goscie beda sie u nich stolowac. Na tym wlasnie zarabiali, bo choc odgornie ustalone, ceny posilkow w Mustangu byly raczej wysokie i stanowily wiekszosc wydatkow ponoszonych w gorach.
Po zalatwieniu noclegu i krotkim odpoczynku byla godzina 10, moze 11. Zostawilismy wiec nasze rzeczy i wybralismy sie na lekki rekonesans na wysokosci. Nasza trasa przebiegala szeroka dolina rzeki, ktorej koryto tylko w niewielkim stopniu wypelniala woda. Jechalismy po stosunkowo plaskiej szutrowej drodze otoczeni malowniczyli, co wazne, niezasniezonymi szczytami.
Zasniezone szczyty staly sie dla nas fetyszem, bo w porze monsunowej zwykle przykryte byly gruba warstwa chmur. W Mustangu mialo byc inaczej, bo lezy on w taz. obszarze bezmonsunowym. Chmury niosace opady zatrzymuja sie zwykle na zboczach otaczajacych Mustang siedmio i osiomtysiecznikow.
Pogoda byla swietna, po raz drugiw trakcie naszego wyjazdu slonce nie bylo zasloniete przez geste chmury. Na drodze napotykalismy strumyki glebokie nawet na pol kola, w dodatku bardzo zimne. Wkrotce zorientowalismy sie, ze niektore z nich lepiej pokonywac pieszo, bez butow. Zobaczylismy tez przyozdobiony flagami modlitewnymi most wiszacy. Mimo ze nie znajdowal sie na naszym szlaku, muslismy go przejechac, co okazalo sie trudne, ale przynioslo tez mnostwo frajdy. Proble tkwil nie tylko w tym, ze most sie kolysal. Z biegiem dnia w dolinie zaczynalo wiac, mocno wiac. Nie trudno sie domyslec, ze wlasnie na takim moscie podmuchy wiatru beda najbardziej odczuwalne, szczegolnie dla osoby jadacej z plecakiem..
Po przekroczeniu mostu ruszylismy dalej sciezka z niego prowadzaca. Nie ma przeciez nic ciekawszego niz zjechanie ze szlaku i poszukiwanie atrakcji na wlasna reke. Podjazd byl stromy, szutrowy i pelen zakretow. Z dolu nie bylo widac, co kryje sie dalej, wiec tym chetniej jechalismy do gory. Po kilku minutach ukazaloa sie naszym oczom gorska wioska. Niewielka, polozona na stromym zboczu, z ktorego roztaczal sie malowniczy widok. Wjechalismy w jej waskie przesmyki miedzy budynkami, zeby zobaczyc troche prawdziwego Nepalu. zybko spotkalismy chlopca i starszego faceta rozbawionych pomyslem, ze do ich wioski mozna przyjechac rowerami. Nie mowili po angielsku, ale byli chetni do pomocy przy mapie. Wioska nazywala sie Piling. Zropbilismy w niej jeszcze kilka zdjec i ruszylismy spowrotem na szlak.

Komentarze (0) Trackbacks (0)
  1. Pozazdrościć tylko można !!!

  2. Pozdrawiam Serdecznie…. 🙂 trzymajcie sie chłopaki


Leave a comment

Brak trackbacków.